Friday, February 29, 2008

Alcatraz - moja legenda

Jedzie pociąg, złe wagony
do więzienia wiozą mnie,
świat ma tylko cztery strony,
a w tym świecie nie ma mnie.

Gdy swe oczy otworzyłem
wielki żal ogarnął mnie,
po policzkach łzy spłynęły,
zrozumiałem wtedy, że...

Czarny chleb i czarna kawa
opętani samotnością,
myślą swą szukają szczęścia,
które zwie się wolnością.

Piosenka więzienna - kolejna interpretacja, tym razem "Strachy na Lachy"


Nim coś dopiszę do tego tematu, zadam Wam pytanie? Czy nie sadzicie, że to nieetyczne zamykać ludzi w celach z widokiem na Ocean i Goldasa? Już chyba lepiej mieć za oknem białołęcki lasek lub mokotwską ścianę w kolorze beige...W końcu czego oczy nie widzą tego sercu nie żal...A na tej wyspie można podziwiać naprawdę przepiękne zachody Śłońca i wsłuchiwać się w nocne odgłosy miasta...ale czy nie jest to najgorsza z kar? Gdy miasto tańczy i spiewa, Ty masz przed sobą dwadzieścia z górką lat, cztery ściany i Ocean za kratą?
Alcatraz (znana także jako Twierdza, ang. The Rock) – to tajemnicza wyspa (moje młodzieńcze marzenie) leżąca niedaleko brzegów The City. Znajduje się na niej nieczynne więzienie o zaostrzonym rygorze, działające od 1934 do 1963. Zamknięte zostało głównie z powodu wysokich kosztów utrzymywania więzienia na wyspie oraz błędów konstrukcyjnych, które ułatwiały ucieczki. Co ciekawe oryginalnie miejsce zostało zaprojektowane jako mocno ufortyfikowana twierdza broniąca dostępu do skarbca, który w sobie kryła. Dopiero po latach służby wojsku opuszczone budynki w roku 1934 zostały zaadaptowane na więzienie o bardzo złej sławie – Inescapable Alcatraz. Miejsce dotąd niezdobyte, stało się (chyba dla żartu, jak to w życiu bywa) przeznaczeniem, od którego nie ma ucieczki.

Więzienie nie jest jedyną atrakcją wyspy Alcatraz. Także miłośnicy przyrody i architektury mogą oglądać tam interesujące rzeczy, wysepka jest bowiem siedliskiem wielu gatunków roślin i ptaków (zwłaszcza mew), które w marcu zakładają gniazda.

Znawców historii najnowszej na pewno zainteresują też ślady trwającej dwa lata (1969-1971) okupacji wyspy przez Indian oraz ruiny małego osiedla mieszkalnego przyległego do więzienia. Całość natomiast znajduje się na terenie Narodowego Parku Golden Gate i jak to w Parkach Narodowych bywa…Legenda pozostawiona naturalnej kolei rzeczy rozsypuje się wcale nie tak powoli (klimat morski) z należytą jej godnością spełniając przy tym wszystkie nawet najostrzejsze wymogi Parkowego prawa. Więc jeśli już się pojawicie na chwilę w San Francisco, nie odmowcie sobie przyjemności popatrzenia na Legendę z Pieru dajmy na to 39-tego. Jeśli natomiast zostajecie na trochę dłużej (min. tydzień) nie możecie odmówić sobie przyjemności odwiedzenia Twierdzy! Kosztuje to około 40 dolarów, trwa 3 godziny a wszystkich niezbędnych formalności dopełnicie w małej, niepozornej budce w okolicach pieru zdaje się 23-ciego…(rezerwacja z wyprzedzeniem ok. 3 dni, więc lepiej nie przegapcie). Polecam! Zdecydowanie warto! Klimatu wyprawie po Wyspie dodaje cisza, która towarzyszy zwiedzającym. Jest to bowiem bardzo przyzwoicie przygotowana wycieczka w sluchawkach na uszach z autentycznymi odgłosami więzienia oraz wspomnieniami więźniow i pracowników. Ja mialem jeszcze jeden bodziec...też się z kimś rozstawałem na dłużej.

Nim się tutaj jednak zjawicie by spotkać Legendę wszystkich Penitencjałów możecie mi dać wiarę lub nie i wyłowić dla siebie kilka z niżej zamieszczonych ciekawostek (w charakterze niemalże ballad) o tym miejscu:

- Latarnia Morska na wyspie (The Alcatraz Lighthouse) była pierwszą tego typu budowlą na Wybrzeżu Pacyfiku i pozostaje w czynnej służbie od roku 1854 do dnia dzisiejszego. Jedyna przerwa techniczna miała miejsce w roku 1970tym podczas pożaru, który zniszczył przyległy dom latarnika wraz ze znajdującymi się obok urządzeniami zasilającymi.

- Alcatraz nigdy nie należało do przesadnie zatłoczonych więzień. Maksymalna odnotowana liczba 302. więźniów pozostawiała jeszcze pewne możliwości lokalowe dla dodatkowych 34. ochotników. Na przestrzeni całej historii wiezienia średnio w 260ciu celach równolegle odliczano mozolnie płynący do wyjścia czas.

- Dokładna lokalizacja celi sławnego Ala Capone jest nieznana. Znaczną część swojego cztero i pół rocznego wyroku spędził on bowiem w więziennym szpitalu.

- na terenie więzienia nigdy nie odbywały się egzekucje, jednakże odnotowano pięć udanych prób samobójczych i osiem (równie skutecznych) morderstw.

- Rekiny z lubościa pływające sobie w zatoce San Francisco nie są (w znakomitej większości) ludojadami. Można zatem przypuszczać, że nieliczni śmiałkowie próbujący przepłynąć zatokę nie budzili zainteresowania owych stworzeń. Z drugiej strony nigdy nie znaleziono ciał kilku śmiałków, którym udało się opuścić wyspę, ale z pewnością nie udało się dopłynąć do lądu… :-)

** GALERIA FOTEK**
(poor quality)

pozdr

Friday, February 22, 2008

San Diego - Tijuana Trip, Balboa Park, USS Midway - Poniedziałek

(Nie będzie narazie opisu bo mnie Młoda zagadała na gg....co za upartość...ehhh)
- Czy zawsze wyrzuca Pan przez okno, ludzi którzy się na pana źle spojrzeli?
- Nie, w ogóle nie miałem tego w zwyczaju, to był pierwszy raz…
- To co tym razem pana do tego skłoniło?
- Ten Palant powiedział, źle o mojej dziewczynie…
- No to już jest jakiś powód, zatem opowiedz mi jak to wyglądało z twojego punktu widzenia…
- Słyszałem, że za 40$ można się miło w tym miejscu zabawić. No to poszedłem tam. Tańczyłem sobie jak wszyscy na parkiecie i ten gość mnie nagle potracił, powiedziałem „sorry” a on wypalił, żebym się na niego tak głupio nie patrzył i dodał, ze moja mujer to puta…wiec wypchnąłem go przez ta szybę z neonem a potem wybiegłem przez drzwi i zacząłem go okładać pięściami po twarzy…potem już wiele nie pamiętam
- wiesz, ze miałeś więcej szczęścia niż rozumu, normalnie po takim numerze w tym mieście byśmy juz nie porozmawiali.
- głupi mają zawsze szczęście
- widzę, że czytasz w moich myślach
- a potem jak zaczęło się robić gorąco wyskoczyłem na ulicę i rzuciłem się na maskę wozu, który właśnie przejeżdżał. Tak spotkałem was, nie wiem jak to dalej wyglądało, ale nadal czuję swoją szczękę.
- no więc, gdzie jest ta pana kobieta, która mogłaby potwierdzić pana wersję?
- właściwie to nie wiem
- czy ty rozumiesz, że dla ciebie lepiej byłoby żebyś widział gdzie ona jest!
- może bym i wiedział, ale ja nawet nie wiem jak ona ma na imię…ja byłem tam sam, nie ma nikogo z kim mógłbym tam być…
- rozumiem…nie mam innego wyjścia, skoro nie chcesz sobie pomóc to i ja ci nie mogę pomóc. Chociaż lubię turystów bo dają nam pracę i Polaków też lubię za waszego Papieża…ale sprawa jest jasna. Za zakłócanie spokoju publicznego od 6 miesięcy do 3 lat…to cena za brak współpracy…witamy w Meksyku.

Tjuana nocą robi piorunujące wrażenie. Czujesz się jak w środku ulu, w którym panuje przeraźliwa cisza. Światła ogromnego miasta otaczają cię z każdej strony, czujesz ogrom i jakąś tajemnicę wiszącą w powietrzu drugiej co do wielkości aglomeracji Meksyku. Jeśli dodatkowo dodasz element emocji w postaci przestróg okolicznych mieszkańców przed uzbrojonymi bandami „polującymi” na turystów i odświeżysz w pamięci wspomnienia Marcina, który twierdzi, że to jedyne miejsce na świecie gdzie cywilizacja zachodniego świata graniczy z biedą trzeciego na pewno poczujesz dreszczyk emocji. My dojechaliśmy do granicy właśnie w nocy. Przyznam szczerze, że podekscytowanie towarzyszyło mi od początku. Niepewność tego co kryje noc potęgowała podniecenie. Przejeżdżamy powoli wzdłuż muru i ustalamy plan na jutro. Plan na jutro to Tijuana z bezpiecznej dla Beaty, amerykańskiej strony o samym poranku. Rano okazuje się już, że nie taki diabeł straszny. Strefa przygraniczna wygląda nie groźniej niż dziesięć lat temu polski i czeski Cieszyn (może jest tylko mocniej ufortyfikowana i strzeżona) . Poddajemy nieco dokładniejszej inspekcji pas graniczny i lustrujemy poranne życie Tijuany…Nie wiem czy po tym co widziałem zaryzykowałbym stwierdzenie, że to granica dzieląca pierwszy i trzeci świat. Ale przecież wcale nie poznałem prawdziwej Tijuany, więc może nie powinienem się wypowiadać? Muszę tam kiedyś jeszcze pojechać, czuję jakiś dziwny pociąg do miejsc takich jak to, do miejsc takich jak Nowo Jorski Brooklyn…Może dlatego, że biedę i jej pobudki rozumiem, może dlatego, że ten świat choć ociera się o patologią to wydaje mi się bardziej prawdziwy niż każdy inny? (lub przynajmniej ten cywilizowany). W każdym bądź razie Tijuano poczekaj na mnie! Nowy Yorku, Ty też!
Potem plany się gwałtownie zmieniły i godzinę później znaleźliśmy się w San Diego Balboa Park. Jest to bardzo fajne miejsce na niedzielny relaks. Piękny Park z japońskim ogrodem i świetnymi budynkami, muzeami, kościołami i campusem międzynarodowych domków. Każdy z ponad dwudziestu domków ma nazwę państwa, któremu za siedzibę służył (chodzi chyba o dawne przedstawicielstwa ONZ’u). Szkoda, że Ogród Saski w Warszawie tak mocno po wojnie okrojono, brakuje mi tego oryginalnego rozmachu Stanisławowskiej Osi Saskiej. Mam nadzieję, że Pałac Saski i te trzy (koniecznie) kamienice jednak odbudują. Mimo piękna tej okolicy wizyta w Balboa Parku niestety niebezpiecznie się przedłużała i ponownie musiałem interweniować. Pół godziny później znajdujemy się na pokładzie legendy Amerykańskiej Marynarki Wojennej - lotniskowcu USS Midway. Okręt ten brał udział w Misji Pustynna Burza, którą jako dzieciak doskonale zapamiętałem ponieważ był to pierwszy tego typu konflikt, o którym nie dowiedziałem się z podręczników historii. Oglądałem bombardowania Iraku w ekranie telewizora i nie wiedziałem co z tego dalej będzie i co o tym w ogóle myśleć, podobały mi się natomiast samoloty F14, które znacie z filmu Top Gun, tutaj oczywiście można je zobaczyć na żywo. Po dosyć dokładnej eksploracji pływającego muzeum opuszczamy lotniskowiec i wyruszamy na wizytację pierwszej misji franciszkańskiej założonej tu w Kalifornii. Cieszę się, że ten scenariusz zwyciężył z popijaniem drinków na ostatnim piętrze Hiltona (znów amerykański sen). Zachód Słońca oprowadza nas po dziedzińcu i wnętrzach Misji. Po Carmel jest to kolejne mistyczno-sakralne doświadczenie tu na zachodnim wybrzeżu. Lubię Misje, te mury i ich klimat wlewają jakieś uspokojenie w moją „diabelską” duszę.
Z Misji udajemy się wprost do bardzo dobrej (udającej europejską) restauracji, która z powodzeniem plasuje się w pierwszej trójce na mojej liście top of the league Kalifornijsko-kulinarnych wojaży.
Potem pożegnanie z Oceanem, który jest tutaj moim najbliższym przyjacielem. Chyba jego brakowałoby mi najbardziej, gdybym miał jednak do kraju kiedyś wrócić…Hotel Bahia San Diego to miejsce ostatniego noclegu. Na leżaku na patio delektuje się ciepłą kaliforniską nocą, do głowy wpada mi pytanie, o którym już kiedyś było…Może dlatego, że lubię Kalifornię? Może dlatego, ze Mektub? Nie wiem…jutro czas wrócić do pracy, pierwszy raz „pojadę” do niej…samolotem. Zmykam więc - pobudka o 4tej rano. Dobranoc.

Zaraz w Kodak Studio wyczytają „And the Winner is – Katyn” Trzymam kciuki i dalej niecierpliwie oglądam . Nigdy nie byłem tak blisko ceremonii i do tego dzisiaj już wiem gdzie się ona odbywa. Lubię LA. Pozdrawiam z SF.


** Galeria Fotek**
O charakterze dokumentu (słabe)

** Galeria Fotek**

Thursday, February 21, 2008

San Dieg - Sea World - Niedziela

Drugi dzień zaczynamy tak jak konczyliśmy pierwszy...opuszczonym dachem. Cel od dawna jest jasny, mamy trzy bilety do Wodnego Parku Rozrywki Sea World. Mimo, że do samego parku wjezdzamy równo z otwarciem, parking zapełnia się w imponującym tempie (a nie jest to mały parking. Myślę, że to taki na oko ciut większy Plac Defilad w Wwa). Oczywiście wszystko jest dobrze zorganizowane i oznakowane, bez większych problemów dostajemy sie do wejścia. Znów ta cholerna kontrola na bramkach (okazuję swoje niezadowolenie tym stanem rzeczy- gościu ze zrozumieniem odpowaiada - tak to plaga). Powiem szczerze, mam juz tego serdecznie dosyć! Amerykański sen o wolności to Bollox! To kraj zniewolony umysłowo a do tego od lat paru, coraz bardziej ograniczany w swoich swobodach. 09.11 to hasło, z którym mało kto tu się kłóci, a powoli acz systematycznie macki siegaja jednak coraz dalej). Jesli już dostaniecie się na teren Parku, to z pewnoscią odetchniecie - miejsce jest niesamowite. Zarezerwujcie sobie tutaj co najmniej 6 godzin. Musicie zobaczyć te wszystkie akwaria i atrakcjyjnie zorganizowane spektakle.
Jesli nie zobaczycie Shamu Show i nie usiądziecie w Amfiteatrze podczas Występu Delfinów, w ogóle nie możecie powiedzieć, że byliscie w Sea World. Mnie Shamu Show powaliło na kolana i nie znam osoby w sowim podwodniackim otoczeniu, która ogladając sto razy Big Blue po samym spektaklu nie usiądzie przed monitorem by obejrzeć ten klaseyk setny pierszy raz...Ja się rozmarzyłem i powiem szczerze oprawa mocno w tym pomogła....Miałm ochotę wskoczyć do basenu i nigdy juz nie wypłynąć...znacie to? "You were right, down there is much better..." i patrząc na tą wodę i to co sie w niej dzieje nie przestaję w te słowa wierzyć. Sam Park to także szereg innych atrakcji, z których w głowie zostały mi miedzy innymi: wybieg dla Flamingów, mały basen Delfinów (po show w Amfiteatrze dotknąłem Delfina!! Skóra w dotyku jest niesamowita!! ), szklany tunel w jaskini z Rekinami oraz Arktyczna baza polarna. Można w Sea World bez problemu spędzic cały dzień, ale koło czwartej zostawiamy za sobą Oceanarium i zmykamy w kierunku prawdziwego Oceanu. Tym razem Coronado Island - bardzo klimatyczny zakątek z drogimi domkami bogatych ludzi i tym charakterytycznym brakiem pospiechu. To tam stoi pierwszy zelektryfikowany Hotel na Świecie (chyba na swiecie - nie jestem pewien, ale w kazdym bądź razie dobrze to brzmi - w mysleniu staję się powoli amerykaninem...o zgrozo!!). Dzieła tego dokonal ten Pan od żarówki (niejaki Edisson zdaje się) i miedzy innymi dlatego zapisał się na stale w annałach historii Wyspy Coronado. Nie ma co, całkiem tu miło, ale za pokojem się nie będziemy rozglądać, wiec zmykamy w kierunku Imperial Beach. Po dordze mijamy legendarną bazę słuzb specjalnych Navy Seals, heh tutaj to dopiero jest zabawa! Czy Wy wiecie co tutaj się dzieje? Ja nie wiem, ale moge się tylko domyslac. Śłonce kładąc się coraz niżej, zdaje się zawisło na jedną chwilę dłuzej nad linią horyzontu....Zachód tego dnia czekał specjalnie na nas. Piaszczystą plażą odbywamy miły spacer po krawędzi Oceanu i wbijamy się bezczelnie w jego "głąb" po drewnianym molo. Na końcu, owego mola znajduje się jak na wiekszości mól jakaś rybacka restauracja, w której tym razem spróbowac nie omieszkałem najlepszego ponoć (na pewno kicior) Shrimp Cake'a w całym SD. Słońce koloruje linię horyzontu chyba tylko specjalnie po to, żebym mógł się pobawic aparatem (dziękuję Ci za to!). Przy wyjściu z restauracji zagaduję gościa, który wygląda trochę jak Andrzej Stasiuk (tylko trochę bardziej zniszczony). Po jego pierwszych słowach orientuje sie, że człowiek ten jest także obdarzony nieprzeciętnym głosem...Janka Himilsbacha! "Nooo, to ja rozumie", od razu jakoś bardziej polsko, od razu weselej na duszy. Po moim pytaniu, jakie jest najblizsze miasto przy granicy z Meksykiem, gościu zdziwiony odpowiada "Właśnie w nim jesteś...". Chcemy się tam dostać i nie wiem jaki kierunek obrać. Gościu nieco zaniepokojony popatrzył na mnie, potem na dziewczyny i nieco nam niedowierzając mówi, żebysmy byli ostrożni bo jest tam szczególnie niebezpiecznie. Lepiej nie wysiadać o tej porze z samochodu i nie obnościć się z elektroniką...Ok, ale jak dojechać? ponawiam pytanie.
W końcu pada odpowiedź. Zdziwiony patrzy na nasze turystyczne twarze i znika za drzwiami knajpki. Chyba liczył, że nas zniechęci. Beata słusznie zauważa, że za nic w świecie nie możemy przekroczyć granicy, poniweż w jej wypadku uniemożliwi to całkowicie jej powrót do Stanów. Czuję się naprawdę odpowiedzialny. Mamy ze sobą kupę elektroniki, wygladamy jak turyści i jedziemy kabrioletem na Kalifornijskich blachach. Meksykańscy watażkowie zapewne rozprawili by sie z nami jak z fiskus z podatnikiem....Zostalibyśmy bez niczego, tacy mali wobec majestetu bezprawia... To pierwszy zły scenariusz. Drugi byłby taki. Po ominieciu ostatniego zjazdu przed granicą, skazani jesteśmy na wjazd do Meksyku a tam Beata zostałaby na dłużej i nie do konca wiadomo gdzie. Być może nawet badanie, które zaczęła przed naszym wyjazdem musiałby dokończyć za nią ktoś inny. Ktoś inny za nią dokończyłby także pisanie raportu i ktoś inny w konsekwencji odebrałby za lat parę tą nagrodę z dziedziny Chemi... Możecie być jednak ze mnie dumni...Historia nie zmieniła póki co biegu wydarzeń i losy kolejnego "Polskiego Nobla" nadal są na dobrej drodze do dobrych rąk. Spektrometrie w podczerwieni nadal toczą sie swym normalnym torem, analizy i syntezy przebiegają bez zakłóceń, ciśnienie przeprowadzanej reakcji zostało zwiększone zgodnie z planem zaraz we wtorek rano a homogeniczne katalizatory (czy jakieś takie) przyspieszają bieg chemicznych wydarzeń ku logicznemu przeznaczeniu. Pozostaje tylko czekać i odliczać..A to wszytsko miedzy innymi dzięki prostemu chlopakowi z Pragi :-) Ok, dosyć żartów, wsiadamy do samochodu i wracamy z TJ (tak na Tijuanę mówią Californijczycy). W czasie drogi powrotnej puszczam na wyraźne życzenie Kathryn - "typowo" polską muzykę (ta sama co leciała na imprezie w łysym pingwinie podczas mojeg pożegnlanego party - kto był ten wie, że się działo :-). Beata szybko stwierdza, że ta muzyka jest raczej nietypowa, a do Kathryn mówi, że to raczej polski underground (ale chyba tak nie jest). ja sie wyłączam z dyskusji, trochę wspominam, trochę marzę, ehhh G. Myślę też sobie, że muszę kiedyś dokonczyć ten swój pierwszy film "Latawiec", właściwie to napisałem ten scenariusz (zupełnie o tm nie wiedząc) dla siebie i o sobie...może kiedyś sie przekonacie. W trakcie podróży z kolei orientuję się jak nierówno wykształceni są tubylcy. Faktycznie czasem zaskakuja ignorancją i niewiedzą...Kathryn dziwi się, że za każdym razem, gdy mówimy o jakimś zespole (Herbaliser, Faithless, Moby, Inside Stories, Emade, Fisz czy Bustha Rhymes) dodaję "a tak mam tą płytę w domu". Dla nich to zupelnie niezrozumiałe. Piosenki warte sluchania to dla autochtonów te, które aktualnie lecą w radiu i w ich przekonaniu tylko tak długo warto je słuchać jak długo tam są puszczane...Jaesli juz łapiemy jakieś wspólne muzyczne flow, to ja z entuzjazmem zaczynam wymieniać kolejne albumy i tytuły piosenek, podczas, gdy Kathryn ogranicza swoją znajomość dorobku artystycznego zazwyczaj do kilku najbardziej znanych utowrów (w tej kulturze i w tym kraju masowego bombardowania informacją niewiedza ta wydaje mi się czasem skrajnym kalectwem). Znów zanurazm się w drodze. Z nostalgicznego zamysłu wyrywa mnie brytyjski akcent "After 800 yards you have riched your destonation"....ehhh szkoda..Lubię noc, trasę, samochód i muzykę. Dojezdżamy do Old Town District...Kolejne klimatyczne miejsce, my wybieramy tym razem rekomendowaną przez znajomych Kathryn restaurację i tam też udajemy się na ucztę. (Dziwne, wszystkie polecane przez Amerykanów miejsca warte rzekomego odwiedzenia związane były z... jedzeniem...ochyda, blee). W resturacji zapijamy się porządnie wzmocnioną margharitą i zajadamy Homara. Rokin Baja Lobster jednak nie umywa się do "Estebana" z Montereya (przestaję w związku z tym wierzyć tubylcom). Nawet jak pokocha mnie jakaś przepiękna Messi czy Jessica to i tak najpierw sprawdzę jej kulinarne i podróżnicze orientacje a dopiero potem zdecydujemy co dalej...;-) Znów jestem niepoważny, ale z drugej strony to przecież jakby co...to ten uratowany Nobel...no wiecie... ;)
Na koniec dnia, nim znikniemy w hotelowych pokojach, omawiamy plan, który podczas Shamu Show wpadł mi do głowy...jutro wstajemy rano :-)



** GALERIA (Nieco chaotyczna) FOTEK**

Wednesday, February 20, 2008

San Diego - American Anchor - Sobota

Wyprawa do San Diego była wyjątkowa z trzech powodów:

- Po pierwsze, to właśnie tym razem miał miesce debiut krajowych podróży lotniczych,
- po drugie na pokładzie obok mnie i Beaty zasiadła po raz pierwszy także moja amerykańska koleżanka z biura - Kathryn Lee (debiut obcokrajowca),
- po trzecie, na tym samym pokładzie zabrakło po raz pierwszy Marcina, który zwykła planować z najdrobniejszymi szczegółami wszystkie nasze wyprawy. Tym razem musielismy radzić sobie sami....(no ok, prawie sami... Martin przysłał obszerną listę places to visit).

Od rana sobota jest spokojna, ale po czwartkowej imprezie urodzinowej Johna to nie dziwne (znów odpisywałem jakieś głupoty ludziom na maile, ehhh) póki co emocjonalnośc po resecie przez chwilę jest na zero. South West odrywa sie od ziemi, ipod nie zdąża się rozkręcić a my już po chwili jesteśmy w San Diego. Wszystko idzie super sprawnie. Bagaż bez kłopotów, szybko złapany shuttle bus do biura, w którym zarezerwowaliśmy samochód i trafiony w dziesiątkę upgrade. Na parkingu stoi czarne cabrio, któremu po prostu nie możemy odpuścić! Zrozumcie, ja czuję się w Kalifornii jak turysta. Mieszkając w San Franie nie poczujecie tego klimatu, tych plaż, kobiet, serfurów i...Słońca.
Tomek ląduje na szybie a zaraz po nim my lądujemy na La Jolla Beach! Podjechać na kalifornijską plażę cabrioletem i nie wyskoczyć przez zamknięte drzwi wprost na nią to grzech, więc po chwili wszyscy jesteśmy w komplecie nad Oceanem. Zdjęcia, głebszy oddesch, po prostu relaks, chyba jestem w jakiś sposob spokrewniony z wodą, czuję się jak w domu. Potem spontaniczna podróz w poszukiwaniu jedzenia i znleziona za pierwsyzm rogiem super klimatyczna restauracja Bamboo! To właśnie tu odnajduję najlepszy interior jaki widzialem do tej pory w Kalifornii!! Czuję się tam świetnie, dokładnie tak samo jak czułem się w Beverly Hills - lubię ten styl i to tempo lub chwilowy jego brak...:-)). W restauracji zamawiam najlepsze sushi jakie kiedykolwiek jadłem! Tym samym niepobite dotąd sushi wrocławskie zostaje zepchnięte na drugie miejsce. Wychodzimy z Bamboo, w którym wydaje mi się, ze i tak spędziliśmy ciut za dużo czasu, spokojny spacer bulwarem z widokiem na Ocean. Wskakujemy do samochodu i udajemy się na zachód słońca w kierunku North Grove (Guy Fleming Trail). Jest bardzo miło, znów udziela mi się spokój Oceanu...relaks...Mógłbym w tym stanie trwać do samego końca....
Ale my mamy jeszcze w planie na dziś odwiedzenie naszej wspólnej znajomej z San Dego, więc gdy Słońce znika za horyzontem na ekraniku przewodniku pojawia sie nowy adres...Odwiedzamy Anne (Anna Liu-dla Arupowych czytaczy i intranetowych szperaczy). Mieszkania chinczyków maja zawsze ten sam charakterystyczny zapach i jak mi sie wydaje charkterystyczny dla tej ancji nieład, tym razem po raz pierwszy odnotowuję porządek - a jednak da się... Tutaj poznajemy całą rodzinę Anny i tutaj także za pomoca internetu rezerwujemy mocno przebrane juz pokoje hotelowe (jakoś sie udało, chociaż Beata zaczęła się juz denerwować ;-). W międzyczasie w drzwiach pojawia sie tajemnicza postać, która oznajmia, swoje przybycie na miejsce wprost z LA. Ok, tak poznajemy Toma, który pracuje w przemyśle filmowym Hollywood. Po chwili wszyscy razem udajemy się na miasto. Okazuje się, że amerykanie mogą bez końca przesiadywać w restauracjach. Mocno zaczyna mnie to denerwować. Od zapłacenia rachunku minęło juz pół godziny, Beata siedzi ubrana w płaszczu i szalu gotowa do wyjścia delikatnie swoją gotowościa opuszczenia miejsca dając do zrozumienia, że restauracja to nie to po co tu przyjechaliśmy. Wydaje mi sie, że teraz moja kolej. W trakcie najlepszej rozmowy rzucam szorstkie "Excauseme". Wszyscy z uśmiechem zwracają oczy na moją osobę (przyznam, że chciałem załatwić to grzecznie). Czuję, że musze coś powiedzieć...(no i powiedziałem...) "Could we go out?" Po czym wstaje i kieruje się w stronę drzwi....) Początkowe zdziwienie na twarzach towarzyszy, znów zastępuje uśmiech. "Yes, of course Piołtreak". W samochodzie mam wrażenie dokonuje się jakiś wewnętrzny rozłam, my Polacy i oni oderwani od rutyny spedzania wolnego czasu tubylcy... My chcemy zwiedzac a oni wcale nie sa tym zainteresowani. Jednak to my dopinamy swego. Odwozimy Anę do domu i w przyjaznej atmosferze rozstawjemy się, umawiając jednocześnie na poniedziałek. Ok, mówię do pozostałej grup "Ja chcę jeszcze coś zobaczyć na mieście". Kathryn proponuje drinka na tarasie widokowym hotelu Hillton (co za nuda myślę), ale mówię "ok"! W gpsa wpisuję i tak swoje koordynaty... Martin sugerował to miejsce a ja bardziej wierzę Martoniwi. Pokazuję Beacie następny cel naszej podróży a ona ze zrozumieniem kiwa głową (chyba też mu wierzy)...Tak oto znajdujemy się w największej melinie jaką do tej pory w Ameryce odwiedziłem! Kentucky Bar! Amerykanie w ogóle nie są zainteresowani. Ja z Beatą robimy sobie okolicznościowe zdjęcia, poznajemy piajnego jegomoćsia, który deklaruje przyjaźń do narodu polskiego za 44. i za Irak...Po niedopiciu ochydnego Budwisera (którego zamówilem po raz pierwszy w życiu, przez wzgląd na charakter i legendę miejsca, w którym się znajdowaliśmy) wsakakuejmy do samochodu, dach ląduje nam za plecammi i jedziemy na Old Town District. W glośnikach delikatnie sączy się muzyka...Amerykanie nieco zdezorienotwani jeżdżą za nami, a my bez sensu kluczymy ulicami E, G, F, H, G i Alejami 5. , 6. , 7. Amerykanie tego nie rozumieją, jeździć w kółko, tylko po to, żeby jeździć...i tak włąśnie było: E, D , E, D, E, H, D, C, A....jakbyście zagrali to na fortepianie, przekonalibyście się, że jednak jakiś w tym sens jest ;-).

Podsumowanie pierwszego dnia.

Plan na osbotę został zrealizowany, La Jolla, North Grove, Słońce, palmy, kobiety i kabriolety to prawdziwa California! Dzień skończył się o drugiej w nocy, Kathryn na skutek niejasnych planów co do noclegu, została na lodzie i musieliśmy wozić ją po nocy w poszukiwaniu wolnego pokoju.... Co innego, że chwilę wcześniej przez mój błąd o mało nie wszczeliśmy karczemnej awantury w hotelu, który tweirdził, że nie ma nas na liście gości mimo naszego przekonania o posiadanej rezerwacji...Po chwili uprzejmie przeprosiliśmy i z uśmiechem wycofaliśmy się z recepcji....Tym razem w tomkatomka wpisałem poprawny adres hotelu... :-) A i jeszcze jedno....To miejsce, które rekomendował Martin...to tam nakręcono parę scen barowych na potrzeby legendy epoki Vhaesu....Top Guna! Kiedyś oglądałem ten hit z zapartym tchem jako mały dzieciak, nie wierząc nawet, że ten świat naprawdę istnieje... z reszta nie wierzyłem do 18. Sierpnia tamtego roku...Pozdrawiam Czytaczy!


** GALERIA FOTEK**

Monday, February 18, 2008

Kalifornia 0.33 "Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna"

Dzis mija pół roku odkąd wylądowalem na "przedsionku raju". Podsumowanie wkrótce. pozdrowienia z San Diego.

Musisz być szaleńcem lub pozbawionym wyobraźni i odpowiedzialności wariatem a może zagubionym emocjonalnie czlowiekiem skoro zdecydowałeś się zmienić jak ja całe swoje dotychczasowe życie. Musisz mieć nieźle poukładane skoro tak jak ja szukasz nie wiadomo czego a skoro nie wiesz czego to łatwo wywnioskować, że na dodatek nie wiesz też gdzie! Nie wydaje mi sie dzis, że to był łatwy czas, ale szczerze mówiąc mogło być znacznie gorzej. Skoro zmieniasz półkulę, kontynent, kraj, język, kulturę, wybierasz do pracy miejsce, w którym cała twoja zawodowa wiedza zostaje zdewaluowana a dotychczasowe w miare spokojne życie zmienia się o 180 stopni...musisz być wariatem, albo niepoprawnym optymistą (czyli wariatem). Może jesteś podróżnikiem (ja nie jestem, ale takich znam), albo czlowiekiem, ktoremu na niczym już nie zależy? Możesz też być jakimś wysoko kwalifkowanym specjalistą, na którym z kolei zależy wszystkim pracodawcom (i takich też znam)....Sam nie wiem gdzie w tym wszystkim jestem ja? Ja się zdecdowałem na wyjazd, ale właściwie nie wiem dlaczego (o tym na samym końcu). Nie będzie to próba podzielenia kartki na pół i wypisania wszystkich za i przeciw. Będzie to próba zadania pytania i znalezienia na nie odpowiedzi.
Nim do tego jednak dojdę postukam sobie trochę w klawisze po próżnicy coby zobaczyć co mi „na wolno” do głowy przychodzi.
W naszej kulturze ponoć najważniejsi są ludzie...No i w tym wypadku tak jest, najlepsze co mnie tu spotkało to właśnie ludzie. Tych najbliższych nie jest znowu jakoś sporo, ale za to z grupą tą przeżylismy już dosyć dużo i całkiem intensywnie.
Nie da się przeliczyć na pieniądze także tego co przez te pół roku zobaczyłem i doświadczyłem (warto ryzykować, choć wcale nie wiem czy Audaces fortuna juvat).
Na pewno też pod względem kulturowo poznawczym, jest to nieoceniona przygoda.
Znam, bywam i jadam w domach i restauracjach azjatów, amerykanów, filipińczyków, japonek, hindusów, pakistańczyków, francuzów, chińczyków (a z jednym z nich nawet mieszkam). Wiem już co i czym się je i nie mówie tutaj o dosłownościach (chociaż np. od wczoraj wiem jak sprawnie zjeść Homara i wiem także czemu służą parujące ręczniczki w misce). Zdążyłem poznać główne różnice i relacje kulturowe i już tak łatwo „nie łyknę” wszystkiego co kiedyś sprzedalibyście mi za pewnik powołując sie tylko i wyłącznie na swój autorytet. Niestety różnice kulturowe czasem potrafią być znaczne, niezrozumiałe, powodujące złośc (agresję?) czasem rozczarowanie. Może mówię zbyt ogólnie, dam Wam zatem przykład. Japonkę, z którą pracuję z łatwością możecie zaprosić na piwo. Mniej więcej w połowie pierwszej butelki zaczynasz rozumieć, że powoli tracisz rozmówcę, a po całej butelce jest jasne, że straciłeś także towarzystwo. Ona jest pijana (biedni są oni) a ja rozczarowany. Teraz rozumiecie?
O swojej „karierze” nie bedę tu dużo mówił (bo ona jednak nadal trwa), ale już dziś mogę powiedziec, że jest (skąd to znam?) pełna paradoksów. Generalnie chciałbym mieć bardziej intensywny kontakt z zawodem... Potrzebuje w życiu emocji, ale nie zrozumie o czym ja przędę ten kto nie uruchamiał (nie mając przy tym o tym zielonego pojęcia) wartego milion złotych chillera, ten kto nie robił nocnych testów pożarowych, czy ten kto nie uczestniczyl w zalaniu wodą hydrantową połowy wykończonego hotelowego pietra ( zalaniu po kostki). Nadal jestem dzieckiem, potrzebuję spaść z drzewa i rozwalić sobie kolano (co finalnie mi się udało) czy uciekać przed właścicielem ograbionej z truskawek działki. Samo życie na „przemawiającej” od czasu do czasu ziemi nie wystarcza....Chciałbym zintensyfikowac swój zawodowy wysiłek, ale czy mogę to zrobić siedząc wyłącznie przed panelem LCD ze sluchawkami w uszach? Póki co tępię swoje temperamenty na podróżniczych szlakach.
Poza tym spotykam ludzi od siebie mądrzejszych i bardziej doświadczonych (o czym zaraz) i zaczynam bać się jednego. Dużo rozmawiam z ludźmi i Ci, którzy są tu dłużej mowią, że Tam się już nie wraca. Ci, którzy są ode mnie mądrzejsi (Ci o których było przed chwilą) też mówią, że Tam się juz nie wraca. Z kolei Ci ode mnie bardziej doswiadczeni mowią...że Tam nie ma po co wracać...
A Ci, którzy jednak Tam wracali, zaraz potem i tak pojawiali sie ponownie tutaj...
Tak ponoć jest i tak na pewno było...
Czterdzieści lat temu (czemu nie jestem 40 lat starszy?) też nikt nie wracał. Owszem wszyscy mowili, że chcieli i nawet niektórzy próbowali....Jeden wrócił by tu zakończyc melodię swojego zycia („ Bo w Polsce jednak umierało się za darmo, a w Kalifoni trzeba było płacić”), drugi przyjechał żeby na fali rozczarowani zaraz wyjechać z powrotem, trzeci nawet i chciał wrócić bo tam zostawił swoją legendę i swoje całe życie o którym pisal, ale okrężną drogą przez Izrael dotarł najdalej do Wiessbaden. Tam swoją podróż zakończył, aby po latach finalnie jednak dojechać...od razu na Powązki. Był też taki, który szukał szczęścia z biletem w ręku dookola świata – ale nie znalazł...Za to znaleziono jego, wiecie tak jak w tej piosence Perfektu „nie zapukał nikt na czas…”. Potem jego spopielone szczątki rozsypano po Oceanie Spokojnym w okolicach San Pedro, za to Frykowskiego nigdzie nie rozsypywano, znleziono go na trawniku przy Cielo Drive wśród czterech innych ofiar. Stamtąd po prokuratorskich oględzinach w trumnie przetransportowano go do Polski. Właściwie znam jedną udaną próbę wyjazdu z Kalifornii, ale trudno mówić tu o wyborze...W przeciwnym razie Oscar zostałby odebrany osobiście a dwa odciski prawdopodobnie byłyby jednak złożone - odcisk numer jeden to dłoń w Alei Gwiazd, numer dwa natomiast to palce na komisariacie policji (ale nie wykluczone, ze odcisk numer dwa mógłby się obejść bez poprzedzającej go jedynki). We Francji jednak jest bezpieczniej i przyjemniej niż w więzieniu stanowym.
Być może i są przypadki, które sa dowodem na to, że można wrócić, tak jak ja dowiodłem, że jednak z Warszawy da się wyjechac i to na sam koniec świata...Najdziwniejsze w tym wszystkim jest jedno...Nigdy nie zadałem sobie właściwie pytania „po co?” Czułem po prostu przymus wyjechania. Mam koleżankę tutaj w CA, która najprawdopodobniej normalną koleją rzeczy musiała tutaj trafić. To dobre miejsce na rozwój kariery doktoranckiej (a może nawet i profesorskiej). Współpraca z noblistami, robienie rzeczy ważnych dla Świata i wielomilionowe budżety na badania to na pewno jej dobre odpowiedzi na pytanie, którego ja sobie nawet nie zadałem...Dopiero wczoraj w hotelu Bahia w San Diego przyszło mi ono do glowy (autentyk). Na biurku leży ksiązka, a na jej ostatniej stronie krótka notka „Czy gdziekolwiek można znaleźć upragniony azyl? Czy też trzeba go szukać w sztuce?”

Nadzieje:

Ja jednak chciałbym wrócić, czuję jednak jakiś obowiązek zrobienia czegoś ważnego dla swojego Miasta. Potrzeba mi tylko wiedzy i grupy dobrych ludzi...Jeśli wiesz co chcę powiedziec...

Ob(y)awy:

Chociaż z drugiej strony z każdym dniem, z każdym nowo poznanym słowem może byc juz tylko lepiej, gdzies jest w końcu to dno, od którego można się odbić. W każdym razie nie wierzcie ludziom, ktorzy na pytanie „how are you” , zawsze odpowiadają „I’m fine..”. No chyba , że są to amerykanie lub niepoprawni optymiści (czytaj wariaci, ale i m też nie wierzcie)...I tak oto wyeliminowąlem siebie z jednej grupy podejrzanych o uciekinierstwo. Nie jestem wariatem ponieważ u mnie nie zawsze świeci słońce bo ludziom na obczyźnie takim jak ja też czasem (lub nawet często) pada na głowę...a znam takich co mówią, że tak nie jest. Niektórzy mówią też, że najgorsze już za mna...oby.

"Czasem ma juz dość...

Ale znowu się nakręcam..."
A tu nakręciłem zegarek, ale nie wiem dla kogo...

http://www.timeanddate.com/counters/customcounter.html?month=2&day=20&year=2009&hour=5.3pm&min=00&sec=00&p0=224

Tuesday, February 12, 2008

Pro Arte et Studio - A jednak szkiełko i oko...

A jeśli budynki sa nosnikami wartości...To co zostawimy po sobie?
Wydaje mi się, że kalifornijska przygoda skłania mnie do przykrych refleksji.
Przelatujac te 10 tysięcy kilometrów nad lądami i Oceanem młody inżynier z Polski wyląduje w kraju, w którym na pewno dozna szoku...Szoku, na który nikt go w kraju nie przygotował.
Bo żadna polska Uczelnia czy biuro projektowe nie jest w stanie wyprodukować pełnowartościowego projektanta, ktory da sobie od razu radę za Oceanem. I tak niestety jest. Nie ma się co dziwić, nie jesteśmy najlepsi na świecie! Niestety nie jesteśmy...My mamy za sobą 50 lat gołoledzi i kilka lat 20% bezrobocia. Jak w takich warunkach można myśleć o wykonywanej pracy w kategoriach niepatologicznych?
U nas każdy musi sobie radzić sam ze wszystkim. Inżynier (ale nie tylko) to bycie jednocześnie specem od rurek i kanałów, konstrukcji i architektury, Panem /Panią planistą i urbanistą w jednej osobie...Nikogo u nas w kraju nie stać na zaangażowanie poważnych narzędzi typu CAD, CFD czy AIS lub eQUEST. A któż z drugiej strony by to wszystko opanował? Nikt...Nasza polska gospodarska zaradność, była dobra do naprawienia płotu czy dachu przy użyciu niczego i za pomocą niczego, ale postęp wymaga od nas rozwoju. Kiedyś usłyszałem na jednej z budów rzecz, z którą się zuepłnie wtedy nie zgadzałem. Pewien niemiecki inżynier powiedział ze spokojem i pewnością w głosie "Nie ma specjalistów od wszystkiego", ale dopiero dziś powoli zaczynam to rozumieć. A my? My jeszcze nie doroślismy do tego, żeby zatrudniać trzech inżynierów w miejsce jednego przepracowanego "speca od wszystkiego". To jest właśnie nasze "cywilizacyjne piętno".


Widok spod Sezamu - Digit czyli postęp jest nieunikniony (mimo, że przez pierwsze 3 lata kontaktu z programami CAD bylem ich najgorliwszym przeciwnikiem).

Wydaje mi się, że środowisko 3d CAD to nie jest (jak wiele osób w Polsce uważa) fajerwerk. Nie chodzi tu tylko o pokazanie rysunków w trzecim (czy nawet czwartym) wymiarze. Doskonale mozżna sie bez tego obejść. Od tysiącleci do zbudowania spektakularnych rzeczy wystarczą dwie osie i jedna rzutnia. Nie potrzeba wiele by oddać na papierze przyszłą rzeczywistość. Zdecydowanie trzeci wymiar nie wnióslby wiele nowego w dziedzinie usprawnienia procesu budowy, gdyby...No własnie, gdyby problem środowisk przestrzennych był tylko sposobem prezentacji. Środowisko 3d to także zaoszczędzony czas na międzybranżowe koordynacje a przede wszystkim (i przez wielu jest to zupełnie niedoceniana cecha) powstająca zupełnie "przy okazji" baza danych o elementach użytych do stworzenia wirtuanego budynku. Co to dla nas znaczy? Może pełną kompatybilność przyszłych środowisk projektowych? Może jedno źródło danych dla wszystkich zainteresowanych branż? Może jeden rodzaj wyjściowego pliku? Bo samo 3d proszę Państwa dziś już nie wystracza (znacie tą dziurę pokoleniową jaką były palmtopy? Coś pomiedzy laptopem a iphonem?). Dziś nie ma po co kupować palmtopa. Dlaczego? Bo jest Revit! Ale niestety, przechodzi on swoje wszystkie najpowazniejsze problemy wieku dziecięcego. Niektóre zorientowane osoby ryzykują stwerdzenie, że może wersja 2010 będzie tym co dziś od Revita oczekujemy. Ale ja bardziej powściągliwie czekałbym na wersję 2012 a może, to już będzie tylko ta sama nazwa? A może wcale to nie będzie już Revit??

Next Gen Software - mój punkt widzenia...Pełna kompatybilnośc rzutów, przekrojów i elewacji jednego wspólnego modelu. Każda branża pracuje, nie jak obecnie na wielu powielanych rysunkach, ale nad jednym wspólnym wirtualnym budynkiem, którego przeliczony konstrukcyjnie geometryczny model i stworzona po drodze baza danych materiałowych stanowi źródło dla innych programów modelujących (np. typu CFD czy Energy Modeling). W skrócie - model budynku znajduje się na mocnym i dobrze zabezpieczonym serwerze, a stacje robocze inżynierow stanowią to co kiedyś było rapitografami, linijkami, skalówkami, cyrklami i kreślarskimi deskami...Nazwę tą ideę "Wspólnym lepieniem babki w piaskownicy". (Albo jeszcze zabawniej "Wspólnym klapaniem babki w piaskownicy :-)) (Ciekawe jakby to było po angielsku?)

A może czucie i wiara?

Jeśli budynki są nośnikiem wartości czasów ,w których powstawały...to czym są kobiety, które w życiu faceta stanowią pewną klamrę. Definiują czas od –do, stanowia form i anti-form tego co na co dzień. Sranie w banie, a jednak takie kobiety istnieją... Tak kiedyś komuś napisałem. Dziś jestem starszy i wydaje mi się, że umiem już odcedzić pracę od emocji (o zgrozo!). Mam jednak nadzieję, że wrócę do swojej bajki, w której "Spersonifikowane Budynki" znów będą nadawać mi rytm. Czuję głupią potrzebę podjęcia walki o przenoszone przez nie wartości i o zachowanie pamięci o cywilizacji, które je zbudowały. Niestety w Warszawie mogę z dumą pokazać turystom z zagranicy jedynie BUW na Powiślu (projekt wbrew wszystkim i wszystiemu pierwszorzędny i po pierwsze całkowicie polski). Reszta wartościowych rzeczy to już myśl anglosaska zafundowana nam na Placu Piłsudskiego przez Sir Norman Foster'a oraz Amerykanów i Brytyjczyków pod szyldem Skidmore Owings & Merill przy Rondzie ONZ. Oczywiście nie jestem sprawiedliwy a do tego kierują mną niskie pobudki, gdyż w obu tych angielskich projektach brałem udział i mogę Wam ze szczegółami o nich godzinami zueplnie nieobiektywnie opowiadać. Oczywście, że istnieje wiele mniejszych polskich projektów, które warto pokazać ludziom, ale one niestety pokazują nasze miejsce w szeregu...Czy nie stać nas na rzeczy wielkie, dumne i pierwszorzędne? Chowamy dobrą polską architekturę w zakamarkach nierównych ulic i za drzewami brudnych parków, może Architektura to jednak nośnik minionych czasów? Kompleksy mamy przecież od stuleci...
P.s. Proszę o podawaniu w komentarzach przykładów dobrych polskich realizacji...Jak w przypadku motoryzacji, tracę kontakt z rzeczywistoością, gdy mówię o rzeczach mi najbliższych a jednak chwilowo niedostępnych....(vide konkluzja)
A konkluzja jest taka:
"Sine Cura tego typu warta jest siusiaka"


Pozdrowienia z miejsca, do którego wysyłacie wszystkie Error Raporty AutoCada...18 mil od mojego domu :-) tu zaczęła się moja przygoda z trzecim i czwartym wymiarem. What will be next?

Czucie i Wiara niech będą z Wszystkimi Wami, kręujących rzeczywistość AutoCadami.

Sunday, February 10, 2008

The weekend I fell in Love...with CA

Highway, Me and She (Rossaly too) in the way to nowhere

- You know Sonia…I love you…
(Smile on her face)
- And I can’t believe that I had to go 6 thousand miles to meet you…
- Sometimes I wonder how many girls heard these words before me?
- Many
- So, how I can believe I’m the only one?
- You can’t
- So if...What’s the name of this lucky girl? Or maybe even these lucky girls?
- One...but she has a lot of names…
- I’m harking you
- Hmmm, let me think… Her first name is Pacific Ocean, the second one is Highways, the Surname is Californian Summer in February, I used to call she also these Beautiful Hills and Palm trees...Cabriolets is a Nickname, yeah cabriolets like this one I love too.
(after a while)
- You wanted to know all the names of my Lovers…now you know
- Not too many…you disappointed me (calm smile on her face)
- And the way The Sun shines here…
- The way Sun shines here…hmmm, interesting
- Aaaa, there is also one more name
- Yes?
- Rosally, I really love Rosally even so she is elder than me...
(She looks at me with confusion in her eyes)
-You are crazy Peter
- Yes I know, but it only helps me loving you stronger….
(Highway before us)

**GALERIA ZDJĘĆ**

I love CA
Google photos link
THE PLANS FOR THE WEEKEND HAVE RAPIDLY CHANGED - RESULTS ARE BELOW

Abyss Freediving is a a state of your mind...


How deep you can go on a single breath??

freediving D3 profile...brings the answer.

25m this year would be nice, but it wont be easy...

Friday, February 8, 2008

Jak się poruszać po mieście?

„Tramwaj, autobus, metro i w domu…” śpiewało kiedyś Stare Miasto…Eh, dziś chce mi się śmiać, bo po latach wygrzebałem tą płytę z czeluści dysku twardego kolegi…i to tu w Kalifornii. A czemu śmiać? Nim przejdę do sedna tematu pozwólcie, że wytłumaczę. No tak…Wszystko dziwnie się jakoś w życiu układa. Dziś mogę już sobie parę rzeczy łatwo wytłumaczyć, ale kiedyś te rzeczy nie dawały mi (i pewnie wielu innym) spać po nocach. Artyści proszę Państwa! Tak jest! Oni w sobie mają coś, co nie pozwala spać po nocach kobietom. A jeśli kobiety te pozostają z Tobą w jakichś relacjach (lub chciałbyś żeby tak było, albo tak Ci się zdaje) to oczywiście bezsenność ta od razu przenosi się na Ciebie …Jakiś magnes mają w sobie artyści – tak chyba jest, w taki właśnie sposób historia ta z tą piosenką mi się kojarzy. Aż strach czasem pomyśleć, że tak naprawdę było i nadal tak jest.
Może z dziesięć lat temu, w szczycie damsko-męskich młodzieńczych uniesień wszystkie najlepsze laski z mojej klasy nie zwracały na nas (równolatków) w ogóle uwagi. Dlaczego? Ano właśnie dlatego – słowo klucz - starsi faceci, a jeśli równolatkowi to najlepiej artyści…. Po tym jak te nasze Karoliny, Kasie, Sylwie i Eweliny przypadkowo w knajpie weszły w jakieś tajemnicze układy towarzyskie czy inne zażyłości z chłopakami ze Starego Miasta już nic nie było takie jak dawniej. Nie ważne, co byśmy dla nich zrobili i tak wtedy z urzędu staliśmy na straconej pozycji (i tu jest cały dramat chłopaka z podstawówki czy szkoły średniej). Dziewczyny zawsze oglądają się za starszymi! Mimo, że przez 6 godzin siedzisz obok niej i starasz się coś z tego dla siebie mieć, nie masz szans. Wiadomo Panie! Ci artyści (ech) Cóż zrobić? Jakby nie było to magia tego słowa robi swoje,…bo artysta to już jest ktoś, a my? No nic – my tylko prowadziliśmy swoje życie tak jak tam wtedy umieliśmy. Były, więc papierosy na skarpie, piłka na WOSie, winka na gdańszczaku i bumele nad Wisłą. Prowadziliśmy się może nawet i bardziej artystycznie niż chłopaki ze Starego Miasta, ale to ostatecznie oni występowali w telewizji i na nich spłynął splendor gwiazd i wszelkie z tego tytułu płynące profity. Oni śpiewali o metrze - ja nim czasem jeździłem. Oni śpiewali, że wszystko, co osiągnęli zawdzięczają sami sobie i ja też tak czasem o sobie myślę. Oni jeździli tramwajami a my w tym czasie na hakach tramwajów przemierzaliśmy dolny poziom gdańszczanka, oni jeździli autobusem a my wskakiwaliśmy na wagony pociągów towarowych tuz obok… No cóż… Ryzykowaliśmy, bawiliśmy się, uczyliśmy się, jeździliśmy codziennie do szkoły i z powrotem wracaliśmy do domów. Nawet coś tam swojego tworzyliśmy, bo wtedy w Wwa zaczynało się nowofalowe graffiti a my przecież byliśmy z TABu. A nawet, jeśli nie graffiti to mieliśmy w szkole zajęcia z rysunku – słowem było się gdzie twórczo wyżyć. Ale był jeden mankament. Niestety nie nazywano nas artystami, więc i (co dziś sobie w ten sposób tłumaczę) kobiet wokół nie było za dużo…a co za tym idzie większość czasu spędzałem w męskim towarzystwie: na klatkach, w bramach, pociągach, barach i innych takich …Jest to dobry dowód na to, że jeśli prowadzicie swoje życie bardzo artystycznie nie będąc jednocześnie odbieranym przez ogół jako artysta nic z tego nie będziecie mieli oprócz pewnego odwyku, załamania relacji rodzinnych i kilku rejestrów w kartotece (lub pobytów w innych miłych pensjonatach). Nie ma co! Jeśli zabieracie się za życie rozrywkowe, lepiej od razu postarajcie się zapewnić sobie status Artysty, lub przynajmniej dokonajcie niezbędnych manewrów by nazywano Was nimi ( to wystarczy w niektórych kręgach). Jeśli natomiast nie zależy Wam na takiej sławie, to lepiej nie zabierajcie swoich dziewczyn na spotkania z artystami. W przeciwnym razie na własne życzenie ściągacie na siebie nieszczęścia i inne sercowe dolegliwości. Szkoda gadać, zaraz się zakochują, ciągle gadają „a jaki on fajny”, „a jaki szarmancki”, „a kiedy się znów do niego na imprezę wybierzemy?” I tak dalej i tak w kółko. Ale mnie nie pytajcie skąd o tym wszystkim wiem? I tak Wam nie powiem. Istnieją, bowiem liczne przypadki tak w Warszawie jak i na całym świecie, dające jaskrawy dowód na to, że sukces towarzyski jest w czeluściach kobiecego słownika bezpośrednio powiązany z definicją artysty. A to wszystko tylko, dlatego, że artysta to osobnik niepospolity i nietuzinkowy. Nawet jak nieogolony i napity to nadal jest to artysta. Właśnie…To tyle tytułem wstępu. I tak trochę się rozpisałem, miało być krótko i na temat…Dzisiaj trzeba Wam coś napisać o poruszaniu się po The City (jak tutaj się mówi o SF w ulicznym slangu)…Czas się ruszyć na Miacho, więc łapcie Muni, Barta, Caltraina i z buta!

Autobusy i tramwaje (tak spiewal T.Love :-))

Samochód raczej zostawcie w garażu, a jeśli takowego nie posiadacie to zapomnijcie o jego posiadaniu. Każdy cal ulicy to pole bitwy między kierowcami o ostatnie wolne miejsce parkingowe. Nawet, jeśli uda Ci się upolować jakiś bezpieczny skrawek asfaltu do zaparkowania, to bądź uważny! Na znakach, bowiem czają się ukryte informacje o zakazach, nakazach, przyzwoleniach i obostrzeniach. Uważajcie tez na kolor krawężnika ( stawajcie najlepiej tam gdzie nie jest on pomalowany) i na informacje dotyczące czyszczenia ulic. Ignorując je, tak jak ja to do tej pory robiłem dostaniecie za każdym razem pozdrowienia od urzędu miasta San Francisco w postaci mandatu w wysokości 40$. Są skuteczniejsi w egzekucji nawet niż Wapark i Urząd Skarbowy Warszawa Targówek razem wzięte!! Don’t mess with them!
Ok. Skoro przekonałem Was do zostawienia kluczyków na biurku czas się zastanowić jak się dostać do Downtown? Muni? Jeśli mieszkasz w City (tak jak ja;-)) to jest to najlepsza opcja.
Bilet (oficjalnie) zawsze kosztuje 1.5$. Kupuje się go u kierowcy i ważny jest zazwyczaj kilka godzin (kiedyś marzyłem o byciu kierowcą Ikarusa - w wieku 4 lat uciekłem nawet z domu, żeby pójść na pętlę podziwiać autobusy!) Przy czym od razu zastrzegam, że żadne reguły tutaj nie obowiązują. Bilet możesz dostać na godzinę, ale równie dobrze na dziesięć. System jest chyba uznaniowy i to kierowca dzierży w tym systemie niepodzielną władzę. Wyrywa z bloczków (jak kiedyś w PKSach) kawałek biletu i to on decyduje jak dużo Ci go oderwie. Nie ma tu żadnych przepisów. Bilet oficjalnie ma swoją cenę i bez niego teoretycznie nigdzie nie pojedziesz, ale zdarzyło mi się przejść „kontrolę” również za dolara i za przysłowiowy„ładny uśmiech”. Doprawdy, nie wiem jak to działa? Nie wiem też, co/kto rządzi miejską komunikacją w SF, chyba właśnie sami kierowcy. Niedługo jednak pojawi się obecnie testowany elektroniczny system kontroli biletów i tak samo jak w Warszawie żółte kasowniki Monetela, tak tutaj w SF Trans Link ograbi z resztek autorytetu poczciwych szoferów. Można będzie zainstalować drzwi z tabliczką „Rozmowa z kierowcą w czasie jazdy zabroniona!”. Wszystko załatwisz przy elektronicznej skrzyneczce z migającą diodą…Kierowcę, jeśli w ogóle zauważysz to chyba tylko wtedy, gdy ktoś zajedzie mu drogę.
Trans Link is currently being tested
W ogóle system Muni bardzo przypomina komunikację włoską. Też wsiada się przednimi drzwiami, wysiada tylnymi. Też kierowca jest najważniejszą postacią w pojeździe (do czasu Trans linka) i często prowadzi ożywione dyskusje z pasażerami. We Florencji widziałem scenę, w której cały autobus bawił się z dzieckiem a na koniec kierowca wziął malca na kolana i dał mu „poprowadzić maszynę”!Ach Ci południowcy;-) A może to wina tego słabego przyrost naturalnego?? Prawdziwi Włosi siedzą już przecież na Manhattanie). Wracając do tematu. Marcin na swoim blogu napisał, że Autobusy raczej nie trzymają się rozkładu. Ja pójdę o krok dalej i zaryzykuję stwierdzenie…przez pół roku nie widziałem na przystanku ani jednego rozkładu!! Poważnie! Jest to system całkowicie samoregulujący się! Nie ma planu, obowiązku zabierania pasażerów, pobierania opłat. Wszystko to wygląda jak ostatni filar hippisowskiej san franowej komuny? Ale chyba jednak tak nie jest, może (choć nie jestem pewien) trochę mnie poniosło.
American Freedom

Litigious
and hospitality...

Mimo, że autobusami jeżdżą bezdomni, zagubieni i ci poszukujący sensu życia, to można też spotkać nielegalnych Latynosów, Czarnych – gniewnych, ale i rozwrzeszczaną młodzież szkolną, emerytów oraz takich jak ja zwykłych obywateli w spokoju, (ale nie ducha) dojeżdżających do swojego przeznaczenia, czyli…pracy. Autobusy w SF to naprawdę przedziwny środek komunikacji. Nie masz rozkładów ani tablic z informacją o trasie, wiec, jeśli jesteś tu obcy musisz być raczej uważnym pasażerem i lepiej dostosuj się do mojej rady, którą Ci teraz dam. Przed swoim przystankiem z nonszalancją pociągnij za stalową linkę, która biegnie wzdłuż całego autobusu (od razu pomyślą, że jesteś stąd). Tak tutaj działa system tak zwanego zatrzymywania „na żądanie”. Jeśli usłyszysz komunikat o podejściu do tylnych drzwi, możesz to zrobić. Po zatrzymaniu się autobusu i zaświeceniu zielonej lampki, pchnij poręcze drzwi. To jeden z dwóch sposobów na ich otworzenie. Jeśli lampka się nie zaświeci krzyknij na cały głos BACK DOOR! Uwierzą, że jesteś stąd (albo przynajmniej, że tu mieszkasz). Drugiego systemu nie będę omawiał, bo jest w pełni automatyczny i wymaga od nas tylko podejścia do drzwi. Uff jesteśmy na zewnątrz, wreszcie świeże powietrze, wygląda na to, że jesteśmy na przystanku. Znam osoby, które nie mogłyby jeździć Muni busami - niestety nie są to salonki czy chociażby przyzwoite warszawskie Many, Solarisy czy Ikarusy (Vide scena podróży przez Detroit z 8 mili, która dobrze oddaje klimaty san franowej komunikacji miejskiej).

Jest jak jest...

Ale przynajmniej podziekują...a u nas nie...i to jest róznica mentalności.
Skoro jesteśmy na powierzchni i potrzebujemy wydostać się z miasta lub do niego wrócić to pod ziemią znajdziemy odpowiedź na pytanie jak to zrobić? BART, (czyli Bay Area Rapid Transport) albo prościej - metro.

Bart means-metro-subway-tube-Bay Area Rapid Transport

I musze powiedzieć, że mam swój udział w powstawaniu kolejnych jego stacji….Diridion, Baryessa, Santa Clara, Alum Rock, San Jose Downtown. Na dokumentacji projektowej tych stacji znajdziecie także podpis Piotr Balas w okienku Designed by…Eh, Świat zwariował! Kiedyś tam o tym marzyłem a dziś to się dzieje tutaj (choć potwornym kosztem). Korzystajcie z Barta jeśli tylko macie okazję. Jest to miły i całkiem tani sposób na transport. Polecam szczególnie, gdy jedziecie do miasta z lotniska SFO. Za 5.15 Dolara w miarę sprawnie i kulturalnie znajdziecie się w centrum. Mam sentyment do tego środka transportu. To on mnie przywiózł na Embarcadero pierwszy raz w życiu i to dzięki niemu poczułem na Beale Street, że jest to od teraz moje miejsce. To nim także jechałem na SFO po znajomych i wspomnienia z Polski. Jednak jeśli chcecie liczyć na rozkład jazdy polecam zachować zdrowy rozsądek. Nie ma się co spieszyć….To jest Kalifornia i rozkład jazdy nawet jeśli jest to nikogo nie obowiązuje. Na pewno nie motorniczych Barta. Bilety, podobnie jak w Caltrain’ie kupisz z automatu. System jest prosty i logiczny. Ja jako inżynier nie miałem kłopotu z pierwszą transakcją za dolary na tym obcym i dzikim kontynencie.


SFO - Drop off zone. I'll pick you up here if u visit me.

Jeśli chcesz dojechać od drzwi do drzwi to z lotniska najlepszym układem jest tzw. Shuttle bus. Możesz go wcześniej zarezerwować w Internecie lub zupełnie przypadkowo złapać pod terminalem. Na pewno shuttle buse’m zwiedzisz kawałek miasta i poznasz ciekawych ludzi a kierowca (zapewne) z Europy południowo-wschodniej zabierze Cię pod wskazany adres szybko i w miarę sprawnie. Wszytko za jedyne 15$. Taksówka to wydatek około 40stu dolarów, więc od razu ją sobie darujcie (może tez dlatego źle mi się kojarzą, bo to nimi właśnie odwoziłem na SFO wspomnienia z Polski?)…Poza tym czasem milczenie może wydać Ci się kłopotliwe, gdy na pytanie kierowcy „where are you from?” odpowiesz…z Polski. Wiadomo na linii Polska – Rosja jedyną odpowiedzią często bywało milczenie…Mimo wszystko My Słowianie nadal rozumiemy się lepiej niż z kim innym na w tym mieście.

Żólty jak taksa - być moze zaspiewałby Rysiek...


No właśnie Caltrain…Do tej pory jechałem raz. I musze powiedzieć, że podoba mi się amerykańska kolej podmiejska. Czysto, schludnie i o czasie. Ja korzystałem z pociągu na trasie San Francisco – San Jose i muszę powiedzieć, że ogólne wrażenie bardzo pozytywne! No i te nazwy stacji (Milpitas, Palo Alto - klasyka!). Po drodze obserwowałem system mocowania szyn do podkładów i rozwiązania komunikacyjne kolejnych stacji. Muszę powiedzieć, że po naukach z Francji i Ameryki wydaje mi, się, że nasz Polski system B3S można by jeszcze chyba trochę odchudzić. Chyba warto, tym bardziej, że mówimy tu o stali wysokogatunkowej (Chińczycy wciąż podbijają jej cenę), ale oczywiście jako laik mogę być w błędzie. Wszak Caltrain i podmiejska kolej Paryża nie jeździ z prędkościami 160-250 km/h…a dla systemu B3S takie prędkości nie stanowią problemu. Co dalej? Z ciekawostek powiem, że amerykańskie pociągi towarowe przytłoczyły mnie swoją skalą. W Polsce najdłuższy skład jaki widziałem miał 44 wagony (a liczyłem je zawzięcie do 15 roku życia), tutaj pierwszy, który poddałem rewizji miał ich…127!!!


Tramwaje - znam je najsłabiej...

Co się tyczy tramwai, to nie wiem o nich nic oprócz tego, że wyglądają zjawiskowo i mają ciekawe trasy? Nigdy nie przepadałem za tramwajami. Kojarzyły mi się z hałasem, przystankami co 100 metrów i ciasnymi uliczkami…Poznania. A poza tym jak się bawić to się bawić. Na szynach dużo okazalej prezentuje się Siódemka, Dziewiątka czy…TGV i to mnie kiedyś poważnie nakręcało i każdym z tych pojazdów jechałem w kabinie! Było to moje drugie zawodowe marzenie, bo facet za nastawnikiem ma dla siebie czas, w przeciwieństwie do motorniczego w jakiejś tam chorzowskiej konserwie….Tu jesteś kimś, a tam masz tylko światła, otwieranie drzwi, pieszych i korki.

Caltrain


Tak sobie teraz myślę,…że może one wcale nie leciały na artystów? Może pociągał je w tym wszystkim motyw podróżnika – uchodźcy?? Może…A w tym temacie mam już coś do powiedzenia. No, więc Dziewczyny…jestem tu i już wiecie jak do mnie dojechać J albo inaczej…sam Was odbiorę z lotniska ;-p nawet, jeśli dziś macie dwadzieścia lat ;-p

Btw. Zdjęcia pojawią się wkrótce.

Errata: Są też Cable Cary (o których juz kiedyś było) - czyli legendarne tramwaje San Frana. Kursują one na trasach raczej "turystycznych" i prawdziwi mieszkańcy jeśli z nich korzystają to raczej dlatego, że...muszą (być może nawet i czasem dlatego, ze lubią)...Wiadomo za dużo w nich na codzień turystów i błysków fleszy :-) ja korzystam jak muszę (hehe)

Legenda San Frana

Szczęśliwego Nowego Roku….Roku Szczura ;-) Chińczycy świętują już trzeci dzień!

Than you!

Monday, February 4, 2008

Opening of an Endless Season...

Monterey Harbor + weekend = Big Blue

Do you catch my mind ?

Tribute to all people on the Ocean

Cressi Fins

Diving Boat

Lead + Belt = Freedivers' ABC

Looking for...

...depth.
and water? No man, Pacific Ocean is everywhere...

and I am in...
Big Blue (but not deep blue)

One hour later. Ok...ok...back way to marina

but still close to the water...

Looks like it was a good weekend...

Yeah, it was, but next time should be deeper...No problem man.

Time to go...

Home... ;-(

Freediving openning sezon - info form D3

Freediving profile (not too deep, but there was a bottom)
W drodze powrotnej włączyłem znalezioną na samym dnie plecaka plytę cd (nie lubię jeździć w rytm nieznanej muzyki). Do onirycznego bitu Autor tekstu wykłada co jest na rzeczy, z kontekstu wyłapuję "a do końca wcale nie jest blisko, około coś jak stąd do San Francisco". No właśnie, ile jeszcze do domu? Spogladam na jedynego kompana tej samotnej podrózy. Tomek pokazuje "distance to destination - San Fran - 37,6 miles". 10 lat temu, gdy pierwszy raz słuchałem tej płyty w ochydny zimowy wieczór, San Francisco z perspektywy Tarcho to musialo być COŚ... A ta płyta? Fiu, fiu...nie stać mnie na nią było, więc ją sobie z wielkimi wyżeczeniami pożyczaliśmy...I to dopiero było coś...i ta płyta nadal tym jest.

Obwieszczenie: Docieplacz Bare 7mm Artict (przebieg: 4 godziny w wodzie Oceanicznej, zawsze płukany słodką wodą, rozmiar L) Do sprzedania: cena 250pln. Koszt wysyłki do Polski dzielimy 50/50. pozdro