Saturday, May 31, 2008

East Coast - Day 1: Boston, Plymouth, Cape Cod

Skoro jeden rozdział został zamknięty, czas otworzyc drugi...
Przezucamy się w czasie i przestrzeni. Jesteśmy 4000km i 3 godziny blizej Polski (dt=6h przez najblizszy tydzien)

Szczegóły z dnia numer 1 pojawia się na pewno, ale nie tak znowu wrótce...

Piątek!
Uwielbiam SFO.
Pod wieloma względami jest to dla mnie wzorcowy port lotniczy.
Architektrua, Infrastruktura, Logika organizacji ruchu po prostu mnie rozwalają.
Za kazdym razem kiedy sie tam pojawiam wiaze sie to dla mnie z jakims waznym momentem. Powitania, pozegnania, odloty, przyloty. Wspolny mianownik - SFO.
Tym razem krotko przed północą pojawiamy sie w hali odpraw United Airlines, przechodzimy odprawe i udajemy sie do pobliskiego food court’u.
Zamawiamy Corony, siadamy w rogu i odpalamy lapsa. Na ekranie pojawia się mega dziwny (rekomendowany przez Marcina) film pod tytulem „Człowiek pogryzl psa”. Film jest faktycznie dziwny, ale wraz z upłynniajaca sie zawartoscia butelek i spływajacym po szklance czasem film zamiast przerazażać zaczyna mnie coraz bardziej...smieszyc. Nie wiem o co chodzi, ale od czasu wizyty na grobie Brucea Lee reaguje na sytuacje powazne i wymagajace od nas skupienia czy chociazby cienia refleksji zupełnie nieadekwatnie. Film mniej wiecej po dwudziestu minutach zczyna mnie zupełnie skutecznie rozbawiac. Skanujemy oczami pasek postepu filmu upppsss, chyba juz czas odlatywac. Tak, to juz czas!
Zakupujemy mały zapasik Cabernet Sauvignon’a i ładujemy się do "Benka". Wszystko bez problemów – how untypical!
Nocne loty bywaja nudne, ludzi po prostu licza na zalapanie odrobiny snu. My sie raczej wyglupiamy i nie myslimy o tym co jutro. Dwa laptopy rozswietlaja wnętrze kabiny, w której wszyscy poszli spać. Cabernet, muzyka i smiech - lot nie nalezy do nudnych. Nie wszystkim sie to podoba...trudno, co zrobic? Łapię dobra nutę z obsługa kabiny, załapuję się na darmówke ;-) Mija kilka krótkich chwil, po ktorych zmeczony darmowkami zasypiam...Obudzę się dopiero nad Bostonem... Witamy na Wschodnim Wybrzezu! Odpalam telefon. „Ja juz pozegnałam Warszawę, teraz jadę do rodziców. Jutro sie widzimy”. Ajjjjjj! No to Zaczynamy!

Boston jest miejscem, w którym wszystko się zaczęło. Anglicy zalozyli to miasto w roku 1630.
To tutaj mialy miejsce takie wazne wydarzenia jak American Revolution czy Boston Tea Party, podczas której na znak protestu wysypano w portowym doku herbatę, która przyslano z Wielkiej Brytani. I choc wedlug zapewnien Marcina był to malo istotny fakt w historii USA, nie poddaje on w wątpliwośc rangi miasta i jego waznego miejsca w historii Ameryki na drodze do osiagniecia pelnej niepodleglosci. Wyjmujemy aparaty z plecaków, prze ladowujemy czyste karty pamieci , zamykamy samochód ( nowiutki Ford Taurus – fully loaded – tzw. wypas) i maszerujemy po miescie, ktore czaruje n kazdym kroku wiktorianskimi domkami, ale nie drenianymi czy tekturowymi, ktore znamy z Californii. Tutaj mamy do czynienia z najprawdziwszym budownictwem – Tu ściany sa scianami! Cegła jest wszędzie, piekna, solidna, czerwona. Zupełnie taka sama jak w...Londynie. Nie unikniecie takich porównań. To miasto nierozerwalnie musi kojarzyc sie z Londynem. To własnie Brytyjczycy budowali zręby Amerykanskiej cywilizacji... i tutaj zostawili swoją cywilizacyjną spuściznę. Jendka na moje pytanie „jak mogliście stracic ten kraj?” zarówno ja jak i Anglicy, którym zadaję to pytanie wzruszamy tylko ramionami...Ameryka zrodziła się nie tyle z buntu co ze zbiegow okoliczności i sprzyjających wypadków rzeczy. Lubicie Boston? Ja lubię. Zapamiętam „wyspiarską” architekturę, słabą fryzjerkę z Portugalii, kapitalny sea food w Long warf, harvard University i kuźnię talentów czyli Massachusetts Institute of Technology (MIT).
Potem udajemy się do Plimoth, w ktorym to Pilmoth oprócz repliki statku, na którym przybyli pirwsi zdobywcy nie znajdziecie nic więcej. Robimy parę zdjec, zamykamy drzwi samochodu i ruszamy w kierunku Cape Cod. Uwielbiam to miejsce. Mroczno - wietrzno- mglisty klimat tworzy atmosferę tego przedziwnego miejsca. Amerykański Hel. To właśnie tutaj przywitałem się ze swoim drugim Oceanem. Witam cię Atlantyku! Na koniec dnia pierwszego dowiaduje sie, że nad Wyszogrodzką Wisłą komary nadal gryzą. Uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Ktoż nie chciałby tam teraz być...komarem ;-) ? GoYA!

** GALERIA FOTO **



(Portland i Seattle też jeszcze czekają w kolejce)

pozdr!

Saturday, May 24, 2008

Północ - Memorial Day long weekend

Obecnie zamykamy pewien duzy rozdział.
Wkrótce szczegóły...

-Nim opadnie po ostatniej wyprawie kurz... Wyrusz w dalszą drogę-
Z rozmyślań przy wieczornej herbacie

Minęły dokładnie trzy miesiące odkąd zacząłem weekendowanie w San Franie i muszę powiedzieć, że z perspektywy tych kilku miesięcy był to okres o znaczeniu dla mnie kluczowym. Okazało się bowiem, że od życia nie ma co uciekać… tym bardziej jeśli jest to życie nocne. Chwilowo jednak, wszystko co jest ważne dla mnie tutaj, ma miejsce… w Warszawie. Wieczory spędzam sam, miasto straciło smak i trochę wyblakło…Nie ma w tym nic dziwnego. Poza tym obiecany okres San Franowych szaleństw miał trwać dokładnie trzy miesiące… i jakby nie liczyć, tyle też dokładnie trwał. Czas więc spakować plecak, załadować rentala sprzętem i ruszyć z kopyta tak, aby dotrzeć jak najdalej nim dopadnie sen.. Tym razem ruszamy zdobyć ostatni brakujący element układanki pod tytułem Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych Ameryki. I choć jedziemy w kierunku północnym, podczas całej podróży często spoglądać będę na wschód i tam też skieruję swoje myśli.

cdn.

To była wyprawa, ktora zamknęła od północy rozdział zachodniego wybrzeza.
Portland i Seattle zupełnie mnie zdziwiły.
Dodam do tego, ze oba miasta zdziwiły mnie in plus. Musze w tym miejscu powiedziec, ze zarowno Oregona jak i Washington to zupełnie rozne od Californii stany. To kluczowe stwierdzenie dla lepszego zrouzmienia płonocnej częsci zachodniego wybrrzeża. Czesto jezdzac highwayami okaze sie, ze wroca wspomnienia z Austriackich autostrad i mazowieckich równin (ale te drugie za sprawą smsów ;-p). Widoki za oknem sa na wskorś Europejskie, autostrady solidne i dobrze utrzymane - to od razu rzuca się w oczy...Takie spostrzezenia muszą urodzic się w glowie przybysza z Californi lub Środkowej Europy.
Udało nam sie podczas tych dwóch dni wyczarować dobrą pogode na trasie całego naszego przejazdu, choc dając wiarę mapom pogodowym wydawało sie to prawie niemozliwe.
Portland wydaje mi się miastem bardziej europejskim niz wszystki inne, które do tej pory widziałem (piszę z punktu widzenia Piotrka B sprzed podrozy do Bostonu). Co ciekawe, miasto to ma ładnie utrzymaną i zupełnie nowocześnie wyglądającą komunikację miejską (Co za odmiana !Po San franie to spory przeskok, ale jeszcze daleko jej do warszawskiego mzk'a ;-).
Do tej pory Garwolin wydawał mi się miastem ładnych kobiet, dzis musze powiedziec, ze Portland mogłoby zostac na tej niwie miastem partnerskim grodu nad Wilgą. (ale dla mnei dzis liczy się tylko jedno małe miasteczko nad Wisłą). Abstrachując od przyjemnosci.
W Portland czuję się jak w europejskim mieście, są chodniki, place zabaw, zieleń, ciekawa architektura. Moze tylko mosty psują ogólnie dobre wrazenie. Moze tylko te brudno-szare mosty... Przechodzimy spokojnie przez miasto, sunąc przez niewytlumaczlanie spokojne China Town. Nic nie poprawia mojego chumoru jak naturalnosc tego miasta. Czuc, ze toczy się w nim naturalne życie, bez morza turystow. Na ulicach widac prawdziwe zycie i prawdziwy punk rock a nie poprzebierane kukły manifestujące Ideologiczne NIC znane tak dobrze z San franowka. Z Portland zegnamy sie w sposób niecodzienny. Obserwujemy popisy grupy chłopaków grajacych w Zoskę. Jak się okazuje jeden z performerow jest byłym tancerzem baletowym. Grają w tym miejscu od 13 lat. Taaak...To wiele tłumaczy.

Seattle jest jeszcze większym zaskoczeniem!
Powiem szczerze. Seattle do tej pory kojarzył mis ię wyłacznie z garażowym graniem i Curtem Coabinem. To co zobaczyłem w tym portowym mieście przeroslo moje najśmielsze oczekiwania.
Jest to chyba drugie największe po LA miasto zachodniego wybrzeza. I w przeciwieństwie do lidera jest miastem bardzo poukładanym, zadbanym i schludnym. O incydencie w Sky Needle juz pisalem. (Ciekawe ile w tym Marcina czarów?). Igła jest moją pierwszą wieżą widokową, którą zaliczam jak sie okazuje z przygodami. (1h spędzone na 60 metrach nad ziemią zostąlo nam swoicie przez organizatorów wynagrodzone- przeprosiny, pamiątkowe t-shirty, woda i zwrot kosztów biletu to coś czego w Polsce na pewno bym się nie doczekał). Na pewno miasto jest bardzo ładne i ma swoje mocne strony. Ja zapamietam park z ciekawym widokiem na panoramę miasta, w którym była niegkiedyś stara gazownia a dziś grupki ludzi zbirają sie w nim by wspolnie spedzić czas przy muzyce lub freezbee. Zachowamw tez pamięc o spontanicznej wizycie w sklepie nurkowym, gdzie sobie naprawdę konkretnie porozmawialem z obsługą (wreszcie!), Rose Garden na wzgórzach jest kolejnym milym miejscem, które gorąco polecam zwiedzającym. Z tego miejsca rozciaga się wspaniały widok na panoramę miasta. Dzień powoli dobiega końca a ja wspominam sobie te wszystkie ciekawe miejsca, które dane było mi odwiedzić: Poranek z Jimim Hendrixem, zachód słońca przy grobie Bruce'a Lee, osobliwy pomnik pod wiaduktem (http://youtube.com/watch?v=bNF_P281Uu4 Matt pod wspomnianym pomnikiem) i monument Ilicza Lenina! Tak jest, dokladnie tego samego Ilicza! Trochę żałuję, ze podczas drogi zarówno tam, jak i z powortem nie mogłem w pelni rozkoszowac się widokami za oknem. Postanowiłem sobie, że jednak wypadalo by zdac ten egzamin na UC Berkeley – po samochodzie walają się materiały. Zadziwiające jest to, ze to co do tej pory wyobrazalem sobie o Seattle nie znalazlo odzwierciedlenia w rzeczywistosci! I dobrze! Miasto zaskoczyło mnie in plus!

Po czym przybysz z Kalifornii z przygotowaniem środkowo europejskim poznaje, ze swiat na połnocy nagle się zmienia i ma zupełnie inny smak? Nie ma tu morza ipodow wbitych w uszy joggerow, studentów, biznesmanow przedzierających się z plastikowymi tap water bidonikami przez obowiązki codziennego dnia. Nie ma i to mnie cieszy! California to podswiadomy, stadny bieg w kierunku trendow. Troche jednak smieszny. Poza tym są to stany z normalnymi czterema porami roku...Tu zieleń jest jednak bardziej zielona...Ciekawostki: W stanie Washington i New Jersey zabronione jest pod karą grzywny własnoręczne tankowanie pojazdu. Trzeba zawsze czekac na tzw. Gas Attendant lub „Pump boya” / „Pumpy” (choc tej drugiej nazwy nie jestem jzu dzis pewien). Dziś nas to zaskakuje, ale juz za tydzien... Za tydzien scenariusz na stacji benzynowej powtorzy się w New Jersey.

Konkluzja: Seattle jest na szczycie listy moich fajnych miast (mimo, ze nie znalazłem zadnych śladow Cobaina)



** GLERIA FOTO **

Wednesday, May 21, 2008

California 0.5

Assumption:
∞ - is a state of mind

Friday, May 16, 2008

Thursday, May 15, 2008

W poszukiwaniu ładu - w chaotycznym poście

Nigdy bym nie przypuszczał, że aż tak duża część "mnie" przykłada ucho do głosnika z muzyką klasyczną. Powiem szczerze - to czego doświadczyłem ostatniej niedzieli miało cholerną moc. I w swej (jakby nie było) prostocie potrafię to docenić. Mimo, że nikt z Was nie powie o mnie "entuzjasta muzyki poważnej" czy "muzyczny koneser" wiem, że w świecie dookólnej dodupności otarłem się w niedziele o coś naprawdę dobrego. Wiem nie od dziś, ze prawdziwe wartości nie szukają poklasku. One raczej wydają ostatni grosz na czarny winyl, by po nocach niedosypiać szukając nowych sampli lub przesiadują 14 godzin dziennie od piątego roku życia nad pianinem szukając drogi do perfekcji. Tej drogi, która pozwoli im w przyszłości zamienic cztery ściany pustego pokoju na sale konertowe Mediolanu, Moskwy czy Londynu wypełnione po brzegi entuzjastami muzyki. Dla mnie liczy się to co prosto z serca i dlatego wolę jak ktoś do bitu szczerze bluźni na życie lub z pasją wygrywa Poloneza C-dur Chopina. Matka mi mówiła całe życie, że źle skończę słuchając muzyki, której z resztą do dzś słucham. Ale co ja mam zrobić? Skoro ja wolę to właśnie niż ładnie kręcącą nóżką panią śpiewającą do rytmu swoiste bla bla bla.

Koszulę więc tego dnia wyprasowałem w kanciki ostre jak żyletki, buty pastowałem dobre dwadzieścia minut a z szafy wyjąłem smokingową marynarkę tylko po to żeby zamanifestowac to co dziś będzie miało miejsce w Herbst Theatre.


I tu dygresja:

Rozumiem punk rock i rozumiem muzykę blokowisk - to w moim wypadku jest oczywiste, ale to że zanurzę się w klasyce, (której na dodatek za dobrze nie znam) szczerze mowiąc samego mnie zdziwiło. Ja już jestem najwodoczniej poważnie zmęczony papierowymi bohaterami bigrbrothera, gwiazdami tańczącymi, spiewającymi, płaczącymi, skruszonymi, nawróconymi i tymi bywająymi. Jestem znudzony takze mimozami w białych kozaczkach machającymi do obiektywu kamery różową torebką. Patrzę na to wszystko i zastanawiam się czy wbrew Matczynej przepowiedni uda mi się w tym wszystkim nie skończyć źle?

W tle pojawia się jeszcze ujadający mały jorczek przystrzyzony według najnowszych trendów, który nie rozumie tego co Pani ma do powiedzenia milionom widzów przed telewizorami. I szczerze mówiąc nie dziwmy się jorczkowi, bo kto to jeszcze rozumie?



Dlatego dziś trzeba mieć wyjątkową odwagę by robić coś prosto z serca i do tego się w tym wszystkim nie pogubić...



A potem zrobiliśmy sobie bardzo dobrze naszym żołądkom w restauracji Panta - Rei (Litlle Italy) i gadalismy o rzeczach, których się zazwyczaj nie zapamietuje, ale tak właśnie trzeba robic przy dobrym jedzeniu, dobrym Towarzystwie i przyzwoitym winie. Po wszystkim wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy pod Coit Tower pożegnać Asię, która na drugi dzień po trzytygodniowym pobycie w Californii wyleciała do Polski - mówiła, że nie chce wracać (pierwsza, ktora tak powiedziala ;-) ).


Na koniec odebrałem maila od "Mojej Sentymentalnej Onej" (wybacz mi tą nazbytnią spoufałość, proszę) i powiem szczerze, też się cieszę, że dałem się namówić. A wszystko zaczęło się dzień wcześniej...przypomnijcie mi, żebym jutro coś na ten temat narysował ;-)

Saturday, May 10, 2008

Bodega Bay - Reminescence

One week ago we were in Bodega Bay.

We took a lot of photos and had a lot of fun!

Trust me, Italian food may be worth eating even in small surfers town lying on the west coast of America. Bodega Bay is a capital for surfers and freedivers from Nor Cali. I saw a lot of small, well equipped (free)diving stores there.
I heard so many times that I'm not a quite normal, click on links below to get proofs of that truth...

To tyle - dwa badyle


**GALERIA FOTO**


Zdjęcia Marcina
Zdjęcia Beaty

Friday, May 9, 2008

Early morning She sent me a message...


Delineated HaHaHa :-)
Three more stories I have added to the previous post...enjoy it!

Tuesday, May 6, 2008

A jednak wciąż dziwią mnie oczywistości / The Obvious things still make me surprised.

Tym razem musze podzielić posta na kawałki, ostatnio naprawdę nie mam za dużo czasu.

Na kilku przykładach, ktore miały miejsce przez ostatnie dwa tygodnie postaram się opisać Wam coś co przecież każdy powinien o Świecie wiedzieć. Pozwólcie, że opowiem Wam cztery historyjki, które jasno dają mi do zrozumienia, że wplątuję się coraz bardziej w pajęczynę globalnej wioski.

Scena #1: Nigdy nie wiesz kogo dzisiaj spotkasz

Miejsce: Kuchnia domu Marcina. Osiedle domków jednorodzinnych. San Jose. California.

Trio złożone z gitary, bębniarza i basisty dopełniało dźwiękami wygrywanymi na xboxie imprezowy klimat panujący w całym domu podczas gdy ja grzebiąc w szufladzie poszukiwałem otwieracza. Franziskanner w moim ręku wyraźnie domagał się otwarcia. Nagle usłyszałem radosny głos.

- Marcin?!
- Krzysie?!
- CoTy tu robisz?
- Nie, to Ty mi lepiej powiedz co Ty tutaj robisz?
- ja tu mieszkam, a Ty?
- Stary, ja też!
- nie mogę uwierzyć, to naprawdę Ty?
- nie no człowieku, to ja nie moge uwierzyć! Lepiej mi powiedz jak Ty się tu w ogole znalazłeś?
- o to jest długa historia... Kurde, nie wierzę! To Ty!
- jak dlugo my sie nie widzieliśmy? Nawet nie pamietam!

Potem uslyszałem:

- Piotrek, poznaj mojego kolegę

Podniosłem oczy a przede mną stał człowiek. Człowiek, który został mi przedstawiony jako kolega Marcina z podstawówki...

Bylem w szoku, ale bynajmniej nie dlatego, że w końcu udało mi się znaleźć otwieracz w morzu imprezowego chaosu...

Scena #2 Oceany powiązań.

Miesjce: Budka z biletami na granicy Parku Narodowego niedalego Sewastopola. California, USA.

Przed chwilą przekroczyliśmy Rusian River, zachwycając się klimatem wybrzeża Kalifornii celujemy w kolejny - podobny do wszystkich innych Redwoods park. Mi za bardzo się nie spieszy do oglądania po raz kolejny tych samych drzew opisywanych przez najrozmaitsze przewodniki jako najwyższych w całym Stanie, kraju czy nawet świecie. Po dziewięciu miesiącach wygląda na to, że Kalifornia ma same najwyższe drzewa. I chyba wiem dlaczego. Mam wrażenie, ze Amerykanom po prostu głupio byłoby wyciągać od spragnionych sensacji turystów 6 dolarów za drzewa, które nie rosną najwyżej, najdłużej czy chociażby inaczej. Dojeżdżamy do miejsca, w którym trzeba podjąć decyzję czy wjeżdżamy do parku.

- Dzień dobry
- Dzień dobry
- jak Wam mija dzień?
- A dziękujemy, dobrze
- To ile biletów potrzebujecie?
- Właściwie to nie wiemy czy chcemy wjeżdżać do Parku
- No nie! Wy musicie być z Polski?

Szczęka opadła mi w tym momencie na kolana a oczy nabrały gabarytów, z jakby to powiedzieć - niemałego zdziwienia.

- Skąd wiesz?
- Wy nigdy nie wiecie co chcecie robić? Iść tu czy tam? Zawsze to samo.
- Nie żartuj, byłaś kiedyś w Polsce?
- tak, moja córka tam mieszaka. W Warszawie. Strasznie słabe jedzenie macie.
- O ja też jestem z Warszawy. Ale jedzenie jest w porządku.
- Ona tam pracuje dla jakiejś komisji Europejskiej coś związanego z Human Trafficing. A to miejsce gdzie jeździcie na narty….Wstrętne, ileż tam pijanych ludzi i wszystko to co najgorsze w Ameryce mozna spotkać na kazdym rogu… Wiecie McDonaldy, Centra handlowe.
(Hmmmm - myślę sobie, że jeśli ktoś pracuje dla „jakiejś Komisji Europejskiej w Warszawie” to jest duże prawdopodobieństwo, że mogę go w jakiś bliższy lub dalszy sposób znać…)
- Tak – wyrwany z zamyślenia powtarzam pod nosem. Zakopane, Zakopane... Ale tam nie ma górali, to nie jest dobre miejsce na wyjazd w góry
- nie, nie jest
( komisja Europejska wciąż nie daje mi spokoju )
- A Pani córka…gdzie ona dokładnie pracuje?
- Znasz tą instytucję xyz?
- Hahahha. Niech pani nie żartuję, no pewnie że znam. A można wiedzieć jak się nazywa pani córka?
- potem nie uwierzycie, rozmawialiśmy pół godziny o Warszawie, Berkeley i Grecji przepływając przez coraz głębsze Oceany powiązań. Na koniec odbyłem małą transkontynentalną podróż i pomyślałem sobie o mojej koleżance z Łotwy, którą przecież bardzo lubię i u której wciąż czeka na wypicie Łotewski Balsam. Mam nadzieję, że czeka. Bo jak pojawię się w Warszawie, nie omieszkam zajechać na Powiśle…


Scena #3 „W 63 minuty dookoła swiata...” *

Miejsce: Klub Down Low, Berkeley, California.
Czas: Niedziela 4.05.2008, 19:57.

Raga party startuje o 9pm usłyszeliśmy w drzwiach.
- Ok no to mamy godzinę.
- Co robimy?
- Chodźmy do lokalu obok, posiedzimy tą chwilę przy alkoholu.
Ok.
(chwilę później)
- One heineken please!
- Ok, lets talk
Nagle słyszę w głośniku znajome dźwięki.
- Sluchaj to jest polski kawłek.
- Skąd wiesz?
- Poznaję...
Po chwili odpowiedź przychodzi sama..
"Zróbmy więc imprezę jakiej nie widział nikt, niech sąsiedzi walą, walą do drzwi, sztuczne ognie niech się palą, palą a Ty....Tańcz i wino pij...Niech cały wiruje swiat”.
- Co?! Jak to możliwe?
Polska muzyka w Indyjskiej knajpie a ja siedze i piję duńskie piwo czekając na jamajski wieczór. No ok, może i nie byłoby w tym nic dziwnego gdybym był w Polsce, ale ja jestem przecież na Zachodnim Wybrzeżu Ameryki... Co u licha?
Patrzę bez zrozumienia sytuacji, w ktorej się znajduję na ludzi zgromadzonych wokół stołu. Jest Amerykanin, Jest Chinka, Turczynka, są Polacy. Po trzeciej polskiej piosence z rzędu odwracam się w kierunku baru.
- One more beer please.
”Niech cały wiruje świat...” nim ja sam zwariuję :-)

Oczywiście, ze rozmawiałem z właścicielem ipoda-co ciekawe miał wiele do powiedzenia o Polsce. A kawałki, które serwował gosciom lokalu pochodziły z płyty Liroy-a.

Ciekawostki: Była kiedyś taka piosenka zespołu Zero pod wszystkomówiącym tytułem “Bania u Cygana”. Na pewno ją słyszeliście, a nawet jesli twierdzicie, że nie słyszeliście to i tak pewnie słyszeliście.

Zdziwilibyście się, jak popularna jest ta piosenka za granicami kraju.
Znam wiele relacji według, których słyszano tą piosenkę w radiu San Jose FM. To nic! Marcin twierdzi, ze podczas jednej wyprawy gdzieś wysoko w górach słyszał tą piosenkę puszczaną z magnetofonu. A wysoko w gorach miało miejsce....w Chinach. Ja ze swojej strony dorzucam historię o Down Low. Jak widać w Berkeley też "da sie"... :-)

Scena #4 Cos wisi w powietrzu, ale tak bywa na projektach Apple-a

Miejsce: Biuro znanej Pracowni Architektonicznej Bohlin, Cywiński, Jackson w San Francisco.
Czas: Wtorek, 9:05 wczesnym rankiem. Jesteśmy spóźnieni 5 minut.

Idziemy wzdłuż ulicy rozmawiając o życiu i rzeczach które o ten temat w jakiś sposób zawsze zahaczają. Nagle John skręca w prawo, staram się nie zgubić jego tropu.
Bezpośrednio ze wypełnionego słońcem chodnika przez przeszklone drzwi dostajemy się do środka przestronnego i mrocznego Lobby. John naciska przycisk w windzie i po chwili jesteśmy w niezmiernie miłym, przestronnym wnętrzu utrzymanym w stylu industrialnym. Przechodzimy bardzo szybko przez biuro kierując się w stronę Sali konferencyjnej. Ja w międzyczasie podziwiam wnętrze (super). Po kilku krokach mijamy blondynkę siedzącą przy jednym z biurek ustawionych w szeroką aleję.
- Cześć Sylwia – rzuca John z tą wspaniałą angielską manierą
- Cześć John – odpowiada Sylwia
- Jak się dziś miewasz Sylwia?
- Dziękuję, u mnie ok, a co u Ciebie?
- Dziękuję, nie jest źle,
- Sylwia, czy wiesz gdzie jest spotkanie projektowe Apple Store?
- A tak, usiądźcie na chwilę przy tym stole. Będziemy z kolegami za chwilę.
- O super, dobrze wiedzieć, ze w ciągu całego tygodnia jest jedna chwila, żeby złapać oddech
- Chcecie się czegoś napić?
- O tak, jeśli można prosić.
- poczekajcie chwilę, zaraz Wam przyniosę wodę
- Ooo, przy okazji. Sylwia, mialas okazje poznac już swojego rodaka Piotrka? John powiedział to z tą samą świetną brytyjska manierą nie zdradzając przy tym żadnych emocji. Zupełnie tak jakby Polacy spotykali się na spotkaniach projektowych w San Francisco codziennie,

Chyba coraz bardziej wiem za co lubię Blightie people :-)

Teraz już chyba wiecie czemu czuję się obywatelem Sołectwa Globalna Wioska.

English translation:

This time I have to divide this post into portions because recently I really have no time.

Using a few examples, which took place during two last weeks I will try to describe something obvious, something what everyone knows about this world. Let me tell you four stories which made me sure that I’m getting tangled in global village web.



Story #1. You never know who you will meet today…

Place: Kitchen in Michal’s house located in a nice looking subdivision. San Jose, California.


A trio consisting of guitar, drums and bass guitar provided karaoke Xbox tunes that added to the conviviality and I was rummaging in the drawer looking for an opener. Franziskanner in my hand was demanding clearly to be opened. Suddenly I hared cheerfully voice.

-Marcin?!
-Krzysiek?!
- What are you doing here?
- You better tell me what you are doing here!
- I live here and you?
- I live here too man,
- I can’t believe! Is it really you?
- No man, I can not believe! You better tell me how come that you are here?
- It’s a long story man…I don't believe, it's really you!
- How long I have not seen you? I can’t even remember…
Then I hared:
- Piotrek, meet my friend.-
I moved up me eyes. In front of me stood a man who was introduced to me as a Martin’s buddy from primary school. I was shocked not in the least that I finally found the opener in the middle of chaos…

Story #2 The Oceans of the connections.

Place: Tickets Booth at the Gate of National Park near Sevastopol City. California, USA.

Just a while ago we crossed Russian River, delighting in Coastal California we are approaching the next National Park - similar to other Redwood National Parks. Frankly speaking I was not a great supporter of that idea. Another Redwood Park with exactly the same trees as everywhere, described in different tourist guide books as a Place with the tallest trees in the whole State, Country or even the whole World. After these nine months looks like only California has the tallest trees. And I think that I know why? I believe that American people feel stupid taking 6$ from tourist thirsty for sensation for seeing just regular trees which are not the tallest, the oldest or simply different from others. We are approaching the place where we have to make up our minds. Do we enter to the Park or we do not? I asked others that question.
- Hello
- Hello
- How are you doing today?
- Thank you, we are fine and what about yourself?
- Silence was the answer to our question (other words: no answer as often)
- How many tickets you need?
- Actually, we don't know what we should do.
- Ohh no, you must be from Poland!(My jaw dropped down to my knees)
- How do you know?!
- You never know what you want to do? Should I stay or should I go? All the time is the same story
- You must be joking! Come on, Have you ever been in Poland?
- Yes, a few times, my daughter lives there. And food, you've got also very bad food.
- Ohh, nice, but I still can’t believe you guessed straight away where we’re from. I'm from Warsaw. But Polish cuisine is rather tasty.
- She works for some European Union Agency. She is involved in Human Trafficking (hmmm). And this place where you go skiing. Awful! I saw a lot of drunk people on the streets and all these bad things from America on each corner of the street. You know Mc Donalds and stuff like are everywhere.
(Hmmmm. I'm thinking if she works for "some European Agency in Warsaw" there is a big possibility that I know that girl.)
- Yes, I totally agree. I said after a while. Zakopane…Zakopane is not a good place to go on vacation. I'm not sure if there are even any mountaineers.
- No it isn't
(Some "European Agency" still puzzles me)
- And your Daughter. Do you know the name of This Agency where she works?
- You know that XYZ Agency?
- Hahahahahah, Please don't kidding, of course I know! What is her name?
- Then we talked about Warsaw, Berkeley, Greece and many, many things.At the end of our discussion I made small oversees travel in my minds and I thought about my friend from Latvia. That friend form Latvia who I really like. And I hope at her home Latvijas Balzams is still waiting for me…Because when I get to Warsaw I plan to visit Powisle for sure.

Stroy #3 Arround the world in 63 minutes

Place: Down Low, Berkeley, California
Time: 7:57pm, Sunday May 04

- Reggae party starts at 9pm.
- Ok, so we have an extra hour
- What are we doing?
- Come to that place up stair, we should spend that hour drinking beer.
- Ok
(a while after)
- One Heineken please
(after another while)
- Ok, lets talk
Suddenly I hear well known tones in the speakers.
- You know, this is polish song
- How do you know after two tones?
- trust me, I know this song

After a while we have no doubts.
“Zróbmy więc imprezę jakiej nie widział nikt, niech sąsiedzi walą, walą do drzwi, sztuczne ognie niech się palą, palą a Ty....Tancz i wino pij...Niech cały wiruje świat”.

What?! It is impossible!
I seat in Indian Restaurant and drink Danish beer listening to the polish song. Ok, it would not be as strange in Poland, but I’m on the west coast of the America!
I’m looking around the table. All Poles are shocked. On my right side seats a guy from America, Ping is from China, girl next to her is from Turkey, Martin, Ania and Beata, we all are from Poland. I don’t understand anything “A Ty tańcz I wino pij…”

After third polish song I go to the bar and asking for one more beer. “Let the world spining!” before I go crazy.

* tytuł zaczerpnięty z drugiej plyty K44 – mojej ulubionej.

Story #4 There is something in the air – it sometimes happens on Apple projects

Place: Bohlin, Cywinski, Jackson Architects’ Office in San Francisco
Time; Tuesday, early morning 9.05 am. We are 5 minutes late.

We are going down the street talking about life and stuffs like this, suddenly John turns right and I try to be follow him. Directly from the sunny sidewalk, through the glazed doors we get into the dark and tall lobby. John pushes the floor button in the lift and after few seconds we are in extremely nice and roomy - industrial looking office.
We walk very quickly towards the meetings area. In a meantime I admire the interior. After few steps we pass a blond women who seats at the desk in wide communication aisle.
- Hi Sylwia – says John with his excellent British manner.
- Hi John – she replays
- How are you doing today Sylwia?
- Thank you, I’m fine and you?
- Thank you, not too bad. Do you know Sylwia where is Apple Store meeting?
- Oh yes. Please sit down at that table and wait a moment. We will be here in a while.
- Ok, thank you Sylwia, nice to know that in whole week there is one moment to take a breath…
- Would you like something to drink?
- Oh yes, please.
- Please wait a moment I’ll bring you a glass of water
- Oh, by the way Sylwia. Did you have an opportunity to meet your fellow-citizen Piotrek? John says it completely naturally with his excellent British manner.

Looks like I know the answer for my question, why I like people from Blightie. :-)

Do you know right now, why I feel like I’m getting tangled in the global village web?

Monday, May 5, 2008

Pro Arte et Studio - Dziękuję moim MC...

Właśnie dziś jadąc w autobusie zorientowalem sie, że w tym tygodniu mijają cztery lata odkąd zaczęła się moja przygoda z Arupem. To było dokładnie cztery lata temu, ale nie zamierzam się tu rozpisywać ile przypadków doprowdziło mnie do tego, że finalnie znalazłem się na Zachodnim Wybrzeżu Ameryki.

Kiedyś już raz opowiedzialem w skrócie historię swojego życia pewnej koleżance, ale po wysłuchaniu mojej opowieści, pełna przekonania i niezrozumienia powiedziała mi iż nie wierzy w ani jedno słowo, które jej powiedziałem. Więc nie będę mówił tutaj o przypadkach mojego życia.

Tym razem inny jest powód tego nieplanowanego posta. Otóż dziś w mailroomie każdy z pracowników biura w San Francisco znalazł w skrytce ze swoim nazwiskiem styczniowe wydanie The Arup Journal. Nie było by w tym nic dziwnego, bo przecież z grubsza co kwartał dzieje się podobnie, ale tym razem było inaczej. Około dwustu egzemplarzy magazynu firmowego przykuło moją uwagę z zupełnie innego powodu. Otóż na okładce tego numeru pojawiła się znana mi dobrze kopuła pewnej budowli...Szedłem akurat do kuchni, ale ten szczegół zauważyłem w jednej chwili... Zraza, zaraz, robię dwa kroki wstecz, otwieram, czytam, no proszę! Jak miło! Cały numer zdominowany przez projekt, który w duzej mierze pochodzi z warszawskiego biura! Złote Tarasy - Warsaw - Poland. Brzmi Dumnie! Nie napisałbym tego posta gdybym nie miał swoich wspomnień związanych z tym projektem.

Nigdy co prawda nie brałem w nim udziału, ale pamiętam doskonale jak własnie cztery lata temu zacząłem pracować w warszawskim biurze Arupa. Jako nieetatowy pracownik zacząłem swoją przygodę z projektowaniem od "zwiedzania" biura. Wiadomo, znaczyło to mniej więcej tyle, ze jako nowicjusz z niejasną przyszłością w branży nie mogłem liczyć na swoje biurko ani komputer. Siedziałem więc tam, gdzie akurat było wolne miejsce. Dzięki temu zupełnie przypadkowo trafiłem na długi czas do zespołu projektowego "Złote Tarasy". Tam tez przesiedziałem 4 miesiące z ludźmi, dzięki którym dziś z dumą przechadzam się po San Franowym biurze z firmowym magazynem w ręku. I jestem naprawdę z Was dumny! Dziękuję!



A przedtem był Materopolitan i Port Hotel (nie sposób przecenić roli tamtych trzech inżynierów). Potem było R1 oraz koledzy i koleżanki z którymi naprawdę bawiliśmy się w budynki. Tak mijało nam tysiące godzin spędzanych na budowie i w biurze, potem ja wróciłem a oni zostali. Teraz jestem tu i od niedawna znów znalazłem jakiś poziom odniesienia (BL6) do którego chciałbym w przyszłości dorównać...I nie wiem czy się mylę, ale chyba nic nie dzieje się przypadkiem...Tylko jak opowiedzieć historię swojego życia by wydala Wam się choć trochę prawdopodobna? Nie wiem sam...Nie wiem co będzie za rok...



Na szczęście ostatnio dowiaduję się o życiu, mniej więcej tyle, że Ona też ma podobnie ;-)



Szczególne pozdrowienia dla Maćka Lewonowskiego i Davida Killiona.

Co by nie było tylko ja wiem za co :-)




Wsyzstkim moim MC. Także tym z TKT i MEP.

Pozdr.

Friday, May 2, 2008

Prosto z mostu, po prostu w oczy...

But we still send the e-mails, because we are addicted to each other...