Thursday, October 4, 2007

Kalifornia-10 lat później...czyli nasza Kalifornijska przygoda oczami G.

Kalifornia, listopad 1997-jestem w podróży z Chrisem przez USA (Boston-LA-SF-NY). Naszym środkiem transportu, a i przez połowę trasy sypialnią jest czarny Ford pickup. Podróż jest niskobudżetowa, pośpieszna (Chris musi wrócić do pracy w NY), jest przesiąknięta zapachem cannabis i odbywa się w rytm muzyki Boba Marleya, Jamesa Browna i Grateful Dead. W mojej pamięci pozostał szum Niagary nocą, grób Presleya w Memphis, kaktusy na kempingu Santa Rosa w New Mexico, miasto Albuquerque, wyrastające jak spod ziemi, otoczone krajobrazami z filmowych westernów, Grand Canyon-milczący i wzbudzający niesamowity szacunek kolos i przepiękne wybrzeże Kalifornii Big Sur. Mój niesmak wzbudza kiczowate Las Vegas, świątynia pieniądza z ulicami zaśmieconymi ulotkami reklamującymi legalne w stanie Nevada domy publiczne. Złego wrażenia nie są w stanie załagodzić tanie motele o wysokim standardzie, darmowe drinki w kasynach i wypasione jedzenie za grosze. Wszystko to ma służyć wyciągnięciu ze mnie jak najwięcej kasy na hazard, ale ja na szczęście nie daję się porwać w wir gry. Wolę grac w pokera o szyszki, ewentualnie rozbieranego. Los Angeles również nie przypada mi do gustu-korki, kiczowate Hollywood Boulevard i nawet sławetny napis na wzgórzu nie robi na mnie wrażenia. To miasto pachnie mi plastikiem, obłudą i sztucznością. Uciekamy czym prędzej w kierunku Big Sur, nocujemy na wybrzeżu Pacyfiku na przepięknych kempingach z olbrzymimi i pachnącymi drzewami. Na San Francisco mamy tylko pół dnia, szybka fotka na tle Golden Gate i kolacja w Chinatown. Nie mam szans poczuć klimatu miasta, ale tak jak LA wzbudziło antypatię od pierwszego wejrzenia, tak SF sympatię i wiem, że chciałabym kiedyś tu wrócić i poznać je lepiej.....
Impossible is nothing, i tak 10 lat później udaje mi się wrócić do Esefa i stwierdzić ze to najwspanialsze miasto w jakim kiedykolwiek byłam. Owszem, Dubrownik i Wenecja są pięknymi perełkami w których nie śpią bezdomni na ulicach, ale są to miasta w których mieszkańcami są głównie turyści i w związku z tym należą do zupełnie innej bajki. Jak dotąd moim ulubionym miastem w USA był Boston, ale SF bije je z kretesem. Jest pełne uroku, fantazji, niesamowitych widoków, krętych i stromych uliczek, kolorowego tłumu na ulicach, atmosfery liberalizmu, swobody i tolerancji. Czuję się tu prawie od razu jak w domu i nawet w biedniejszych dzielnicach ani razu nie odczuwam żadnego zagrożenia i lęku, co kilkakrotnie zdarzyło mi się w przytłaczającym i trudnym dla przybysza z zewnątrz Nowym Jorku.
Oczywiście wracając tu po 10 latach trudno obyć się bez porównań... Kalifornia 2007 a Kalifornia 1997 to niebo a ziemia.... Przede wszystkim towarzystwo-jestem tu z mężczyzną mojego życia, Arkiem i Piotrkiem, przyjacielem i prawdziwą bratnią duszą. W 1997 byłam w najdziwniejszej relacji z zupełnie nieodpowiednim facetem-wybacz Chris, ale byłeś niezłym psycholem, choć niepozbawionym dużej dozy uroku. Ale przez takie związki każdy kiedyś przechodzi, ważne żeby w nich nie utknąć na całe życie. Teraz towarzyszą mi dwie osoby przy których odczuwam prawdziwą bliskość i szczerość, co jest dla mnie największą wartością której nie sposób przecenić.
W 97 podróży towarzyszył pośpiech, większość rzeczy podziwiałam zza szyby samochodu (dziennie robiliśmy 500-800km). Teraz mam czas smakować to co widzę, powoli przyswajać to co mnie otacza. Zamiast cannabis jest czerwone wino, zamiast Marleya Herbalizer. Oprócz wspomnień mam teraz mnóstwo świetnych zdjęć, Piotrek i Arek to naprawdę wyjątkowo uzdolnieni fotografowie. 10 lat temu robiłam kiepskie zdjęcia swoim foto-idioto, Chris miał dobrej jakości lustrzankę i robił nią dużo zdjęć, ale nigdy mi ich nie przysłał pomimo obietnic- jak sądzę obraził się na mnie, ponieważ nie chciałam spędzić z nim reszty życia na paleniu trawki.

USA, 1997

W 97 spałam głównie w Fordzie który miał tylko kanapę z przodu (opanowałam co prawda do perfekcji spanie z nogami na kierownicy, ale trudno nazwać tę pozycję wygodną), w namiocie na kempingach ubrana w 3 swetry, żywiąc się głownie hot dogami na stacjach benzynowych no i będąc w stanie non stop upalenia trawką. Była to w sumie niezła przygoda, ale przyznaję że wolę spać w komfortowych warunkach mieszkania Piotrka na Beale street, po wygrzaniu się w jacuzzi i pływaniu w basenie, pić dobre czerwone wino i próbować codziennie innej kuchni świata. Chociaż nie ukrywam że z naszej trójki to chyba ja miałam największą ochotę na nocleg w nieogrzewanym namiocie w Yosemite przy –2stopniach, otoczona atakującymi niedźwiedziami... Szkoda tylko że za tę przyjemność żądano 100$.

Ponieważ Piotrek opisał już bardzo szczegółowo, barwnie i trafnie nasze wspólne podróżowanie, ja odniosę się do nazbieranych drobiazgów z którymi kojarzy mi się wizyta w Kalifornii.



Od lewej:
-Przewodnik po SF z mapą której używaliśmy do przemieszczania się po mieście. Niekiedy trochę zawodził, tak jak przy wycieczce do Golden Gate Parku. Jako rasowi Europejczycy chcieliśmy zaparkować przed parkiem i dojść do niego na piechotę. Niestety centymetr na mapie okazał się być 2 milami, a w parku okazało się że można się po nim swobodnie przemieszczać samochodem... Nieco zrezygnowani, z bolącymi nogami doczłapaliśmy do Japanese Tea Garden, a resztę parku zwiedziliśmy po kilku dniach naszą kochaną Toyą.
-Bilet do Cable Carsa, dojechaliśmy nim do Fisherman’s Wharf na samym początku naszego pobytu. Podróż zabytkowym wagonikiem po pagórkowatej ulicy Powell dostarcza niezłych widoków i wrażeń, zwłaszcza jak się stoi na zewnętrznej platformie.
-Bilety lotnicze... Podróż mieliśmy z dwoma przesiadkami, opóźnieniami, turbulencjami-ale dla San Francisco warto przejść przez te trudy, włącznie z odciskami palców zbieranymi po przylocie do Stanów. Ech, przed 2001 zdecydowanie przyjemniej wyglądały podróże samolotem.
-Bilet na wycieczkę do Alcatraz, która zwieńczyła naszą podróż. Udzielił mi się klimat izolacji w jakiej przebywali kiedyś więźniowie, smutne i depresyjne to miejsce... A może i świadomość że już jutro pożegnamy się z Piotrusiem i SF?

-Ulotka ostrzegająca przed niedźwiedziami z Housekeeping Camp w Yosemite, gdzie za namiot bez pościeli i kocy żądano 89$, i jest to najtańsza opcja noclegu w tym parku narodowym. My w końcu zanocowaliśmy w legendarnym Muir Lodge „Extra Blanket”, 30 mil za parkiem.
-Przewodnik po Yosemite i bilet wstępu. Park jest olbrzymi i niestety brak nam czasu żeby pojechać na jego południowy kraniec gdzie rosną sekwoje. Rekompensujemy sobie to kilka dni później wizytą w Muir Woods gdzie rosną Redwoods, gatunek drzew osiąga do 370 stóp wysokości (123 metry).
-Ulotka z knajpy Heidi’s gdzie jedliśmy typowe amerykańskie śniadanie (omlety i naleśniki wielkości młyńskiego koła, tosty, kanapki) po noclegu nad Lake Tahoe. Piotr, który ma zwyczaj jeść na śniadanie kubeczek jogurtu jest zbulwersowany wielkością porcji-myślę, że raz na rok takie śniadanie nikomu nie zaszkodzi. Jedzone natomiast na co dzień powoduje że wygląda się jak Amerykanie którzy siedzieli przy stoliku obok-jak monstrualne wieloryby.


Po powrocie z Yosemite i lake Tahoe musimy zrobić pranie. Na Beale street pralki nie ma, wyruszamy więc na poszukiwanie pralni na żeton. Nasze zaufanie wzbudza jedna w gejowskiej dzielnicy Castro, są wolne miejsca parkingowe, a naprzeciwko jest przytulna kawiarenka, w której przy pysznej kawie przeczekujemy kolejne fazy prania, wirowania i suszenia. W kawiarni każdy siedzi z nosem wtopionym w laptopa-muszę przyznać że ten znak czasów nie za bardzo mi się podoba. Ja rozglądam się dookoła, czytam darmowe gazety z ciekawymi ogłoszeniami (new boy in town... 8.5 inches, thick). Zabieram też ulotkę o Klubie dla Lesbijek-Businesswomen. Chociaż jestem absolwentką Gender Studies, przyznaję że koncept takiego klubu nigdy by mi nie przyszedł do głowy. Odwiedzamy też zabytkowe kino z początku XX wieku gdzie obok klasyków takich jak „2001-Odyseja Kosmiczna” ma się odbyć konkurs amatorskich filmów erotycznych. Szkoda że odbędzie się już po naszym wyjeździe. Pornografii nie znoszę, erotykę-uwielbiam.


Kolejnego dnia wyruszamy na zwiedzanie winnic w Sonomie, niestety bez Piotrka który musi być w pracy. Jest piękny, upalny dzień. Doliny, w których znajdują się winnice wyglądają jak Toskania, zatrzymujemy się przy pierwszej winnicy, płacimy 10$ za degustację i przeżywamy rozczarowanie. Wina są zdecydowanie zbyt kwasowe, bukiet też nie zachwyca. Decydujemy się na bardziej przemyślany wybór winnic i ruszamy szlakiem polecanym przez przewodnik Lonely Planet. Winnica Preston Vineyards ma dużo uroku, wina w niej jednak też nie zachwycają, może oprócz Barbery-ale nie na tyle żeby płacić za nią 30$ za butelkę... Kolejna winnica, z tasting roomem w jaskini—Bella, ma lepsze zinfandele niż poprzednie, a totalnie zachwyca nas Late Harvest Zinfandel, o wspaniałym, zrównoważonym i głębokim bukiecie z wyraźną nutą rodzynek. Będzie znakomitym deserowym dodatkiem do deski serów na kalifornijską kolację, którą chcemy urządzić w najbliższym czasie dla najbliższych (Piotrek, dasz radę???)
Ponieważ jest bardzo gorąco, decydujemy się odwiedzić pobliskie jezioro Sonoma. Jezioro jest czyste, przyjemnie chłodzi, jednak po wyjściu wiemy już czemu nikt oprócz nas się nie kąpie. Nasze stopy pokryte są małymi, czerwonymi pijawkami...udaje nam się na szczęście ich szybko pozbyć i wyruszamy do miasteczka Geyserville gdzie chcemy zjeść lancz. Niestety włoska knajpa Santi polecana przez Lonely Planet kończy serwować lancz o 14, przyjeżdżamy za późno. Na pocieszenie odwiedzamy pobliski tasting room gdzie można degustować wina z kilku najlepszych winnic. Próbujemy 3 różnych sangiovese, aż 6 zinfandeli i 3 merloty. Kupujemy dwa pyszne zinfandele, jeden jest tak rewelacyjny, że decydujemy przeleżakowac go do naszej następnej rocznicy ślubu.
Jak nietrudno się domyślić jesteśmy już mocno pijani, koniecznie musimy coś zjeść. Kupujemy w pobliskim deli kanapkę z pieczoną wołowiną, sałatkę ziemniaczaną i pyszne marynowane oliwki. Arek ostatkiem sił dojeżdża do winnicy Stryker Sonoma, gdzie w pięknym ogrodzie z widokiem na winne pola jemy późny lancz i usiłujemy wytrzeźwieć. Decydujemy się na ostatnią degustację, ale szczerze mówiąc nasze kubki smakowe odmawiają już współpracy-wszystko smakuje tak samo. Trochę zmęczeni i bardzo rozanieleni wracamy do SF, Arek co prawda po drodze narzeka na swoje spowolnione reakcje, ale na szczęście prawo stanu Kalifornia zezwala na aż 0.8 promila.


Tutaj przedmioty najcenniejsze, z wyprawy na Big Sur i Monterey, w którym obchodzę swoje urodziny. Big Sur robi na mnie jeszcze większe wrażenie niż 10 lat temu, im człowiek starszy i bogatszy w doświadczenia tym więcej zauważa i docenia. Dlatego wcale nie tęsknię do czasów kiedy miałam 22 lata (może tylko za tymi kilkoma kilogramami mniej;), najlepszy czas w moim życiu zaczął się przed trzydziestką i tfu żeby nie zapeszyć, trwa do dzisiaj. Niebieską wstążką obwiązany był prezent od P i A-wspaniały album ze zdjęciami SF-„Mystical San Francisco” wydawnictwa San Francisco Chronicle. Moje zdrowie pijemy Margaritą w rewelacyjnej meksykańskiej knajpie (okładka menu na dole po lewej), ale o jedzeniu będzie szerzej w kolejnym wątku. Po kolacji robię sobie zdjęcie na tle pomnika Johna Steinbecka, jednego z moich ulubionych pisarzy, na Cannery Row (od tej ulicy wzięła nazwę jedna z jego powieści, okładka na górze po prawej). Po kolacji relaks w jacuzzi w tonach atakującej nas piany o zapachu granata, i niestety powoli skrada się smutek, bo przypominamy sobie że już niedługo czas wracać....

Chciałam tu złożyć olbrzymie i gorące podziękowania dla Piotrka za to że zaprosił nas i ugościł w San Francisco. You rule man, and are very, very best!!! Była to najlepsza podróż w moim życiu, i to dzięki Tobie. DZIĘKUJĘ!!!

A na koniec coś dla łasuchów i małe preludium do następnego wątku-łakocie, które przywieźliśmy do Polski.


Od lewej od góry: syrop klonowy, uwielbiam ten smak, do naleśników, tostów francuskich, lodów. Kiedyś dostałam od byłego chłopaka Billa na Gwiazdkę pół galona (prawie 2 l!) syropu z Vermont, moim zdaniem lepszego od kanadyjskiego. San Franowy Safeway posiadał jednak tylko taki-na pewno też będzie pyszny. Dalej mix masła orzechowego i galaretki winogronowej, kultowe amerykańskie smarowidło do pieczywa, dalej kalifornijska marmolada pomarańczowa-przysmak Arka, niżej od lewej flan-przepyszny meksykański deser, jedliśmy go w Monterey. Dalej kultowe dla mnie cukierki Jelly Belly w nieziemskich smakach (arbuz, pina colada, cappuccino, mus czekoladowy, popcorn z masłem i inne szaleństwa). I na koniec coś, od czego Arek dostaje obłędu i co kupiłby za każde pieniądze-cajeta, czyli meksykański wynalazek-karmel z koziego mleka. Gucio też pokochał ten smak!