Tuesday, October 16, 2007

Big fish weekend...

Ten weekend spędzamy na Oceanie. Po piątkowym, nieco kameralnym bryantowaniu (rozmowy w kliamcie służby specjalne i organiazja blackwater), wyruszamy wypożyczonym Pontiaciem Grand Sportem do Monterey. Rano chodzą za mną jeszcze wczorajsze tematy. Ronin ma sporo wiedzy w tym temacie i jakieś jeszcze niezbadane przeze mnie związki z kilkoma fajnymi instytucjami. Dojeżdzamy na miejsce. Szybkie przywitanie na prakingu w Marinie z naszym Kapitanem. Wrzucamy ciuchy i „wyroby lakiernicze” pod pokład, gromadzimy i konfigurujemy sprzęt – wypływamy. Zaraz po wpłynieciu na zatokę obieramy azymut na Ocean , stwaimy szmaty i ruszamy w kierunku horyzontu.







Wiatr w żaglach


Zabawa z łodziami zaczyna się dopiero wtedy, gdy wypłyniesz na tyle daleko, że nie widac już lądu a pod sobą i dookoła masz tylko wodę. Nam się to udaje. Za burty wyrzucamy wędki i czekamy na nasz darmowy obiad. W związku z niesamowitym lenistwem ryb, zmieniamy kilka razy miejsce naszych połowów. Cholera, wciąż nic nie bierze. Piotrek opowiada o swojej pierwszej morskiej, nieco szalonej wyprawie z Adrianem podczas ktorej przeprawiają się razem przez deszcze, sztorm i różnorodne przeciwności. Mi serce mocniej zabiło, Adrian to kolega Piotrka z warszawskiej Pragi mieszkający obecnie w NY. Zapowiada się bardzo miła historia, wiadomo....Na Pradze Panie, mieszkają weseli ludzie. Sytuacja przedtsawiała się tak. Chłopaki nie mając żadnego pojęcia o żeglowaniu wpadli na pomysł zakupienia łodzi i wybrania się nią na Ocean. Według relacji Piotrka od pomysłu do realizacji upłynęlo tak mało czasu, ze na Otwarte wody wypłyneli w t-shirtach i krótkich spodenkach...szczerze wspołczuję ;-). Trudno Nam sobie wyobrazic co się tam mogło dziac, ale z opowieści wynika, ze wtedy zadzialaly wszytskie prawa Murphy’ego. Czyli to co się mialo złamac po prostu sie złamało, to co miało odpaśc - odpadlo a to co mialo działac...nie działało. Ostatecznie chłopaki spedzili dwa dni na Oceanie nie do konca wiedząc co się dookoła nich dzieje. Tego mi własnie trochę w życiu ostatnio brakuje – wariactwa.. Nawet jesli po latach mamy tendencje do lekkiego podkolorowania to i tak jest co wspominac...Dzięki mojemu niespokojnemu usposobieniu do dzis z kumplami z kaltki mamy o czym rozmawiac przy rożnych okazjach.



Decydujemy się popłynąc w kierunku skalistego brzegu i tam szukamy swojej szansy na darmowe sea foodsy. Po kilku godzinach plywania po Oceanie i bezradnej obserwacji łatwosci z jaką na sasiedniej lodzi ludzie wyciagaja kolejne rock fishe decydujemy się wypłynąc jeszcze dalej. Cumujemy nieco bliżej brzegu, rozpoczynamy połowy. Menu kolacji otwiera Dorota małym rock fishem. Marcin jakby od niechcenia chwilę pózniej raz za razem wyciąga 4 piękne rybki, w tym jedną dwukrotnie (po udanej dla ryby próbie ucieczki z pokładu)!. Praktycznie zapewniamy sobie kolację w ostatnim momencie. Słońce zaczyna się powoli chowac za widnokręgiem.




Zaliczamy kapitalny zachód Slońca- ja mam okazję po raz pierwszy w zyciu doswiadczy tego zjawiska na Oceanie. Powoli robi się ciemno – ktoś rzuca wracajmy. Szybko orientujemy się, że coś jest nie tak....Tutaj powinna byc zaraz zatoka, a nie ma...i nawet jej nie widac. Sytuację pogarsza dodatkowo szybko zapadający zmrok. Na głowach lądują latrki czolowe a my lądujemy w kelpie (to pływające zielsko wodne- brunatnice – pamietacie ?). Jest ciemno i zupelnie nie widac gdzie płyniemy a jest to o tyle istotne, ze jestesmy bardzo blisko skalistego brzegu, wokół którego rosną całe ławice kelpu. Jest on o tyle niebezpieczny, ze wpływając w niego błyskawicznie wkręca się w śrubę silnika i podnosi stery. Możesz stracic dwie rzeczy na raz, ciąg i kontrolę nad łodzią. Marcin z latarką staje na burcie i staramy się manewrowac łodzią tak, aby omijac te wodne przeszkody. Niestety nie udaje sie to zbyt dobrze. Jest go po prostu dookola zbyt dużo i zauważamy go dopiero w ostatnim momencie, gdy jest już tuż tuż przed dziobem. Kilka razy musimy opuszczac podniesione stery, silnik mieli nieprzerwanie brunatne wodorosty. Mimo panującej ciemności staramy się za wszelką cenę wypłynąc w Ocean. Kiedy w końcu nam się to udaje i pozostawiamy za sobą cąłe hektary pomielonego kelpu zaczyna się kolejan walka. Tym razem ze swellem, który uderzając w burty łodzi wprowadza delikatne zaniepokojenie wśród załogi. Nie wiemy gdzie jesteśmy. Jest ciemno i do tego zagraża nam Ocean. Walka jest nierówna. Musicie wiedziec, że ze swellem da się walczyc efektywnie tylko jeśli go widzisz i jesteś w stanie w miarę wcześnie ocenic jego kierunek i siłę. Nie mamy tej możliwosci, ale mamy kapitana, który wie co mamy robic. Musicie po prostu brac swell tyłem, zawsze wtedy gdy jest to możliwe. Nam sie to na szczęście udaje, czasem jeszcze silnik zduszony wysilkiem daje znac, ze wpływamy w kelp. Myślę sobie, że nie możemy starcic silnika w tym miejscu. Swell miałby przewagę. Decydujemy się na szersze rozeznanie sytuacji. Skoro zawodzi nas intuicja podroznicza, czas odpalic GiePeeSy. Niestety nie możemy potwierdzic naszej pozycji drugim urządzeniem, wiec zdajemy sie na to co pokazuje glowfish. Na szczescie Marcin notorycznie aktualizuje pozycje satelit, więc bierzemy malutki zielony punkcik na niebieskim tle jako naszą aktualną pozycje na Oceanie. Od tego momentu sytuacja wydaje sie byc opanowana. Wiemy gdzie jesteśmy i gdzie mamy płynąc. Jest dobrze, nie ma kelpu, swell traci na sile, my mamy tylko trzymac się z dala od brzegu, żeby nie rozbic się o skały. Udaje się nam to z resztą z powodzeniem. Zapowiadal się mały Stalingrad, ale w tym momencie dochodzi do mnie , że emocji starczyło tylko na te pierwsze 20 minut naszej powrotnej podróży ;-) Siadamy na burcie i gadamy o tym, w którym momencie będzie bezpiecznie obrac kierunek na zatokę. W nocy jest jeszcze fajniej niż w dzień. Wiesz, że łodzią rzuca fala, ale nie wiesz jak duża ona jest i nie wiesz jaka fala podąża zaraz za ta, na którą właśnie złorzeczysz. Nie masz żadnej szansy na równą walkę z Oceanem. Na szczęście tej nocy Pacyfik był dla Nas łaskawy. Mam wrażenie, że nawet gdybyśmy szli na dno, z Piotrkiem jakoś bym to zniósł. Gośc wie co ma robic, a nawet jak nie wie to i tak coś robi – to bardzo dużo. Szczęśliwie nie ma już tej nocy szans na żaden capsize...zapamietajcie to słowo jeśli chcecie...To jest po prostu postawienie łódki do góry dnem. Sytuacja została opanowana - płyniemy prosto na Monterey, wchodzimy do zatoki....i tracimy światła obrysowe. Stoję więc na dziobie z latarką czołową świecącą na czerwono. Wierzycie w prawa Murpheyego? Ja wierzę, brak świateł to jedyne co świadczy o naszej walce z siłami natury, ale przecież padły nie z powodu kelpu czy swella. Jak coś się ma zepsuc to sie zapesuje, przekonuje się o tym kolejny raz, poza tym humory dopisują. Zaraz zjemy złowiony diner.



Na nabrzezu mariny Ronin z Piotrkiem oprawiają złowione okazy i po chwili rzucamy je na ruszt. Fiu , fiu po okolicy niesie się niezly zapach. To znów była udana kolacja (Dorota jest kolejną osobą ekipy na odpowiednim miejscu). Po szkle do gardła spływa Seagrams extra dry...rozmawiamy, śmiejemy się, ja głównie słucham. Znów mam okazję uczyc się od satrszych – korzystam. Pokladam sie ze smiechu, gdy slysze opowiesci z cyklu "podaj tasmę" (nie chodzi o film, ale tez nie za bardzo wiem jak wytlumaczyc niewtajemniczonym o co chodzi). Zasypiam i jest to jedna z najlepiej przespanych nocy w ostatnim czasie.
Rano chłopaki wypływają dinghy na połowy ryb, domyślam się, ze mają tam świetne widoki i dobrą zabawę. Mamy ze sobą kontakt radiowy. Ja wstaję nieco później i siadam sobie na nabrzeżu. Słońce, ciepło, morze, zapowiada się naprawdę miły dzień. Lato w pełni...a to przecież pora zimowa u bram!


na Oceanie zawsze dmucha

Wypływamy łodzią w poszukiwaniu halibuta, rzucamy przynęty, ale tym razem Ocean spycha nas do Mooringu .Gwałtowne zachmurzenie i wiatr dają mi do myślenia jak łatwo sytuacja z miłego leżakowania na łodzi może zmienic się w mało atrakcyjną walkę z przeciwnosciami i siłami natury .

Nóż w wodzie


Ten weekend upłynął pod znakiem niezrozumiałych do końca relacji. Na łodzi każdy miał swój jakiś problem do załatwienia, od rana w sobotę widac bylo że Kerownik źle zaczął dzień, na łodzi toczyły się też jeszcze inne rozgrywki. W niedzielę atmosfera gęstniała z każdą godziną. Na szczęście Ocean i wiatr w żaglach odcięły mnie od tego zupełnie. Z resztą kto miał się cieszyc tą wyprawą na pewno nie był zawiedziony. Na koniec Piotrek opowiada na łodzi o życiu i przygodach w Californii, mam podobny mindset, w życiu musi się coś dziac, też nie lubię wiedziec co czeka mnie jutro. Znow milo posluchac. W końcu decydujemy sie na powrót do San francisco, Piotrek odstawia nas pojedyńczo za pomocą dinghy na nabrzeże. W trakcie tej krótkiej podróży dziekuję mu za kolejny weekend, było warto...wyjechac z kraju by poznac nowych ludzi.

Kerownik at work, czyli nasz „Kaowiec” (animator kulturalno-oświatowy)

P.s. Własnie się dowiedzialem! Szok! Trzymam kciuki za pewien projekt "w klimacie"! Trzymam tak, aż do krwi.

16.10.2007

Respekt dozgonny dla G i WP za najmniej oczekiwany prezent w moim życiu ;-) Total !