Sunday, June 1, 2008

East Coast - Dzień 2. Providence, New Heaven and at last - New York!!!

Manhattan, Brooklyn, Harlem, Green Point rządzą! Duzo się dzi dzialo. Najwazniejsze rzeczy jednak miały miejsce na lotnisku Newark. Tam dzis kolo godziny 19.30 odebralismy Ewę - trzecią uczestniczkę podrózy :-)

Pozdrawiamy z New Jersey! Jest trzecia w nocy. pozdr dla Mlodej.

Dzień numer dwa zaczynamy w pięknym słońcu w przepięknej dzielnicy, przepieknego miasta Providence.
Nie mam wątpliwości, mogłbym tam zamieszkać na jakiś niezadługi czas.
Uroki tegoż miasteczka możecie podziwiać na zdjęciach, które dla Was poniżej zamieściłem. Naprawdę zachęcam do klikania. Tym bardziej, że u mnie jest bardzo rano a dodatkowo w zasięgu ręki nie ma kawy, której i tak nie zwykłem pijać. Ogólnie rzecz biorąc zmęczenie oraz psycho-ruchowa poranna niedyspozycja powodują pewne trudności ze znalezieniem w moim ograniczonym słowniku języka polskiego słowa oddające trafnie klimat miasteczka. Ok, przyznam się otwarcie. Oddam to miasto ocenie waszych oczu, bez zbędnego wstępu.



** GALERIA FOTO **
Niesamowity w Providence był tego dnia klimat (a może nie tylko tego dnia?). Przy miejskim bulwarze zaczepił mnie człowiek, który stwierdził, że powinienem zobaczyć pomnik swoich przodków znajdujący się po drugiej stronie rzeki. Hmmm, tak a dlaczego Pan sądzi, że to moi przodkowie? Ja też, jestem po ojcu Irlandczykiem – odpowiedzial ;-).
No nic, byłem już Irlandczykiem, więc nie zdziwilo mnie to bardziej niż bycie Francuzem, Szwajcarem czy ...Brazylijczykiem (które to obywatelstwa tez mi przypisywano przy rożnych okazjach). Sami przyznacie, że Irlandczyk w całym tym zestawie ma największy sens.
W Providence rozkoszujemy się czymś co Wlosi zwykli nazywac „dolce far niente”, zmierzamy leniwie z miejsca na miejsce podziwiając uroki miasta. Po drodze zagadują mnie starsze Panie z przejęciem opowiadające mi historię swojego brata/ojca, który w czasie wojny będąc lotnikiem swoją odwagą i poświęceniem dorobił się miejsca na pobliskim skwerku wśrod setek innych wojennych bohaterów. Własnie w Providence na miejskim monumencie, do ktorego Panie niesmiało mnie podprowadzają po dziś dzień spoczywa wyryta w granicie wieczna o nim pamięc.
Robię na ich (i rzekomo samego zainteresowanego) prośbę zdjęcie nazwiska, które zostało mi z należytą dystynkcją wskazane. W nostalgicznycm zamyśleniu obiecuję publikację zdjecia w internecie.
Żegnamy się serdecznie, odchodzimy...kazdy w swoją stronę. Raczej się już nigdy nie zobaczymy, ale pamięć o lotniku, ktorego niespodziewałem się tego dnia na swojej drodze spotkac na jakiś czas zostanie wzbudzona nie tylko w mojej głowie.

Zmierzamy w kierunku czegoś co w Polsce zwykło być Ratuszem. Amerykanie opanowali do perfekcji sztukę podrabiania neoklasycyzmu (nie wiem skąd te aspiracje, ale wydaje mi się że każde (aspirujace) mocarstwo czerpało z klasyków). Ja na pewno byłem pod wrażeniem Koloseum, które na skutek pewnych (choć nie wiem jakich) okoliczności zrobiło na mnie nawet korzystniejsze wrazenie niz to Waszyngtonskie.
Potem odwiedzilismy Yale University, którego to Uniwersytetu nikomu nie trzeba przedstawiać. Jednym ze znanych absolwentów ostatnich lat jest chociażby Bill Clinton.
Na skutek tegoż właśnie absolwenta wdaje się w dyskusję z Marcinem o obecnej, poprzedniej i przyszłej amerykańskiej prezydenturze. Głównie słucham.
Z New Haven udajemy się na inny znany Uniwersytet, tym razem wojskowy West Point. Dla mnie jest to tym bardziej ciekawe doświadczenie, gdyż sam jestem absolwentem jego polskiego odpowiednika. Niestety na sam Campus docieramy na dziesięć minut przed jego zamknięciem, robimy więc pamiątkowe zdjęcia, kręcimy się po okolicy, po chwili wskakujemy do maszyny i popędzamy ku lotnisku. Newark – tam spotykamy Ewę, której to od dłuższego czasu wyczekiwałem. Tym samym do Ekipy podrózników dołącza trzeci jej uczestnik. Muszę powiedzieć, że wszystko przebiegło bezproblemowo. Czy oznacza to, że im większe lotnisko tym większy na nim panuje porządek? (Przypomina mi się jednak nieśmiertelne Heathrow i chyba jedna nie wierzę w tą teorię). Wskakujemy do samochodów i ruszmy na podbój Manhattanu!
Jest to niesamowite miejsce, z którym od dłuższego czasu planowałem się zmierzyć. Dziś się to w końcu udaje. Na Time Square witamy się z Eve. Znowu razem - w końcu!

Świetnie się jeździ po Manhattanie samochodem – w SF Office wszyscy twierdzą, że jestem masochistą! Nie jestem - lubię tą emocjonalność na drodze. Ze znanych mi miast chyba tylko Rzym mógłby zapewnić mocniejsze wrażenia. Warszawa jest podobna w tej kwestii do NYC. Czy już wiecie dlaczego czuje się tu dobrze?
Kręcimy się po Queensie , Brooklynie, żeby na koniec znaleźć się na Greenpoint’cie. Tam spotykamy znajomych Ewy i do drugiej w nocy przesiadujemy w knajpce, w której po polsku zamówisz Okocimia, Żywca, Lecha, Tyskie. Po wszystkich moich przejawach zdziwienia każdym polskim akcentem ( a jest ich sporo) Artur ze spokojem w głosie zdobywa się na komentarz „Daj spokój, jesteś w Polsce”. I tak faktycznie jest. Green Point to polska kolonia w USA. Na każdym rogu ulicy słychać język polski, dookoła polskie sklepy, punkty usługowe i polski life style sprzed kilku / kilkunastu lat. Czuję się śmiesznie. W Kalifornii nie uświadczycie takiego klimatu (no chyba, że dwa razy do roku w Union City ;-) ). Po długiej posiadówce na greenpointcie środkiem Manhattanu udajemy się na nocleg, którego jeszcze nie mamy i o ktorym nic jeszcze nie wiemy
:-) pozdrawiam