Monday, December 8, 2008

Baby Shower

Baby shower jest rodzajem imprezy, w której rodzice zbierają prezenty dla oczekiwanego lub nowonarodzonego dziecka. Z reguły zapraszają w tym celu swoich znajomych, aby w atmosferze zabaw związanych z oczywistą tematyką zgromadzić niezbędne rzeczy dla niczego nie oczekującego i nie potrafiącego przydatności owych dóbr oszacować przybysza (w tym wypadku Mayi). Powiem szczerze, że w swej ignorancji usłyszałem o instytucji baby shower dopiero tutaj w Ameryce, podczas wieczornych podróży po Mid Weście opisanym w „Delicjach ciotki Dee”. Moja wiedza w tej materii okazała się jednak niepełna. Do tej pory myślałem bowiem, że jest to impreza organizowana przez przyszłe lub dopiero świeżo upieczone mamy, dla mam obecnych, przyszłych, oczekujących lub nie oczekujących niczego. Okazało się jednak, że nie, że także kawaler taki jak ja również może stać się częścią okolicznościowej imprezy, kojarzonej głównie z przejawem kultury amerykańskiej. Może! To potwierdziło się w ostatnią sobotę, tak samo jak to, że baby shower jest element kultury bardziej niż globalnej… W ogóle impreza ta, jak każda inna impreza w Kalifornii, była imprezą bardzo międzynarodową. Byli więc Amerykanie a wśró nich Amerykanie polskiego oraz włoskiego pochodzenia. Nie zabrakło oczywiście wszędobylskich Azjatów, za to nie było o dziwo Hindusów, ale ich brak swą obecnością rekompensowali Rosjanie (na szczęście nie za długo). Nie jestem w stanie wymienić kogo tutaj nie wymieniłem…było jak zwykle międzynarodowo. Wśród popularnych tematów imprezowych było się można dowiedzieć jak żyje się obecnie i jak żyło się dawniej na East Kołście i północy Stanów. Można także było osłuchać się jakie imprezy ostatnio odbywały się w Las Vegas i które były warte atencji, które udziału, a które nie były warte niczego. Można wreszcie było powrócić także na chwilę do Europy i posłuchać oraz dowiedzieć się, jakie plusy ma Londyn i dlaczego ma ich tak mało… Słowem można było zgadać cały świat i w razie czego nawet więcej. Można było bowiem pogadać także o tym, co poza światem widzialnym. W tym celu podjęto próbę wytłumaczenia mi istoty nieskończoności wszechświata – chyba nawet coś zrozumiałem (to tyle o astrofizykach, na imprezach u których łatwo wylecieć z orbity). Jak widzicie można było o rzeczywistości i można było o abstrakcji, ale ja w swej rubasznej prostocie przyłożyłem ucho do niezwykle barwnych opowieści z innej zupełnie beczki… Rzecz traktowała o mieszkańcach pewnej dobrze mi znanej krainy i miała coś w sobie z dwojga rodziców. Trwogę rzeczywistości i małość ludzkiej (tym razem mej) wyobraźni w konfrontacji z majestatem abstrakcji… Opisane wydarzenia wyłożone zostały mi z pierwszej ręki, z należytą kronikarską rzetelnością tak jak faktycznie miały miejsce, czyli bez większych niż wskazane na standardowe cele towarzyskie upiększeń (podkolorowane może jedynie westchnień sentymentem)…Działy się te rzeczy w midlandzie naszego hajmatu, gdzieś na granicy dawnego województwa sieradzkiego i jakiegoś jemu sąsiedniego, którego nazwy w tej chwili nie pomnę…Właśnie w tym sieradzkim, gdzieś bardzo na uboczu, wiodła od wieków swoje spokojne, pracowite życie mała społeczność, która mimo upływu lat nie przestała budzić zawiści wśród pozostałej części mieszkańców nieistniejącego już województwa. Charakteryzowała się ona niezwykłą pracowitością, zawziętością i wyróżniały ją także pewne specyficzne rysy twarzy, które wraz z wystającymi policzkami stanowiły pozostałość dawnych wpływów tatarskich na te okolice. Okazuje się, że każdy porządny dawny sieradczok rozpozna po owych policzkach, bez najmniejszego zawahania, przedstawiciela tejże społeczności (ja byłem tym faktem przyznam poruszony – na moim podwórku bowiem, wszyscy z grubsza wyglądali tak samo). Okazuje się, że powodem dookolnej zawiści była wcześniejsza niż w pozostałych rejonach kraju emancypacja kobiet (postęp zawsze budził niepokój ogółu). A tutaj właśnie przybrał on formę równego do maszyn i robót polowych kobiet i mężczyzn uprawnienia. Owocowało to znacznym zwiększeniem wydajności pracy w polu i dawało mężczyznom szansę znalezienia dodatkowych źródeł zarobku, które skutkowały z kolei skuteczniejszym niż w reszcie statystycznego województwa pomnażaniem dochodu. Na wsi, jak głosi stereotyp, nie potrzeba powodu, by mieć przyczynek do wielopokoleniowej kłótni (tyczy się to także globalnej polityki – wszak to globalna wioska dzisiaj). Zatem nierówność (czyt. niesprawiedliwość) materialna powodem do zawiści była doskonałym. I tu przechodzimy w sposób gładki i logiczny do historii, które każdy z nas zna przynajmniej z opowieści. Któż z nas nie słyszał milionów historii o zabawach wiejskich, które niechybnie zmierzały do tego samego końca? Finał był z reguły ten sam. Zawsze znalazł się w grupie rozentuzjazmowanego tłumu jakiś śmiałek, który powodowany zawiścią, zazdrością, tanim winem, afektem żywionym ku kobiecie, czy po prostu urażoną ambicją, gotów był sięgnąć po pierwszą sztachetę z płotu. Niezmiennie zaskakiwały i poruszały mnie do żywego takie historie (o samych bijatykach wiem z resztą coś więcej niż tylko ze słyszenia), ale tym razem zwróciłem swoja uwagę na nieco inny element słowiańskiej kultury. Okazało się bowiem, że na tym całym naszym temperamencie można także było zarobić. Ba…temperament ten nawet może się stać także pewnym przyczynkiem pozytywnych zmian w krajobrazie. Po każdej zabawie bowiem braki w okolicznych płotach uzupełniano nowymi elementami galanterii budowlanej aż w końcu, zadając kres chuligańskim wybrykom, dokonano niezbędnych usprawnień i modyfikacji, nadając okolicznym ogrodzeniom bardziej solidną i zarazem mniej tymczasową formę. Tu znów pojawił się pewien przedsiębiorczy osobnik, który swa postawą jednak mi zaimponował. Po dokonaniu kolejnego płotczanego improvementu zdecydował się on bowiem sprzedawać wymienione co dopiero sztachety ze starego płotu, gotowym na wyrwanie i zaskoczonym jego brakiem, przybyłym na miejsce uczestnikom imprezy. Pod okoliczną remizą podczas sobotniej zabawy dokonywał on pierwszych transakcji wprost z przyczepy swojego żuka. Pomysł po prostu genialny, nie wiem jak długo udało mu się utrzymać kolejkę i asortyment w ryzach. Postawa jednak wydała mi się godna naśladowania i dowiodła tego, że nawet jak jest źle, to nie znaczy, że nie da się czegoś z tym zrobić. Tu nastąpiła seria opowieści, które miały swój rodowód w niekończącym się odwecie za wyrządzone krzywdy. Po prostu kolor prowincji w całym blasku. Przyznam szczerze, że faktów takich o moich rodakach i o swoim kraju nigdy bym się nie dowiedział, gdyby nie rozwój i upowszechnienie Internetu, jeden bardziej leniwy od reszty poranek, trochę szczęścia i niespokojne ręce, którym wiele w dziedzinie poszerzania mej wiedzy zawdzięczam…A wszystko działo się na zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej z dala od miejsc i ludzi, o których co usłyszałem tutaj właśnie zapisałem. Sam nie wiem ile tutaj mojej interpretacji, a ile w tym rzetelnego przekazu, ponieważ często opisuję sytuacje takimi jakimi je zapamiętałem, a nie takimi jakie mi je opowiedziano. Nie muszę przy tym dbać o copyrighty, poprawność polityczną, zgodność historyczną czy nie urażanie uczuć innych. Nim na dobre zacznie mi jej brakować dam jeszcze upust swojej słowiańskiej naturze i na dosłowność Kalifornii w tym miejscu sobie ponarzekam. Chociaż z drugiej strony jest to także kraina, w której miarą sukcesu zawodowego jest liczba wypowiadanych bez zmrużenia oka, niby niezauważalnie w konwersację wtopionych, budujących aurę tajemniczości Tielejów*. No cóż…nic nie jest wystarczająco proste i jednoznaczne…Od czego to ja dziś zacząłem? Ahhh…baby shower. Zdjęć na razie nie zamieszczę bo żadnych też nie zrobiłem, a na copyrajty mam respekt…Póki co, wciąż mając w pamięci imprezę, czekamy na dzień, w którym poznamy Cię Mayu.

*(Three Letter Acronyms)