Monday, November 5, 2007

Les Enfants Terribles

**under construction**

Weekend jak zwykle zaczyna się w piątek po pracy…

Tym razem ubijamy uczciwy interes z Enterpisem. Bierzemy zamiast zarezerwowanej Kii, samochód o prawdziwie amerykańskim rodowodzie. Biały pick-up dodge Dakota z silnikiem V8. Czyli mnożymy rozmiar samochodu razy dwa a cena na fakturze pozostaje nadal ta sama. Okazuje się, że rozwijam się na niwie motoryzacyjnej tu w Kaliforni. To co było europejską rutyną, czyli: cztery cylindry, przedni napęd, szesnaście zaworów doprawiam tutaj w ciągu kilku zaledwie miesięcy szczyptą emocji w postaci: napędu na dwie osie, automatyczną skrzynią biegów, rzędową szóstką, następnie tą samą szóstką w systemie v a na koniec bulgoczącymi ośmioma cylindrami (znów rozwartymi względem siebie w ukladzie V). Nadal jednak czekam i marzeniem dla mnie wciąż pozostaje 12 piekielnie mocnych, wyrywających się do startu włoskich rumaków z Maranello.
Odbieramy samochód i od razu udajemy się do Ikei na małe zakupy, które pozwolą nam przetrwać, które pozwolą mi powiedzieć o sobie - posiadacz pierwszego swojego biurka, pierwszej swojej deski do prasowania, sztućcy, talerzy...Pakujemy graty na pick-up'a i
odwiedzamy „Naszych” w San Hose. Piotrek i Marcin są mocno nakręceni „Szeregowcem Ryan’em”, więc włączamy TV, płyta ląduje w odtwarzaczu, kanały lewe, prawe, centrum, sub, wsyztsko gra! No to siadamy, oglądamy i komentujemy. Gadamy o życiu, wojsku, zyciu, wojsku czym tam jeszcze nie pamiętam. Wiem już, że chłopakom głowy gotują się na samo wspomnienie tytułu tego filmu. jednak czas nagli, z trudem opuszczamy mieszkanie Piotrka, tam zawsze czuję się dobrze…

Sobota.
Wreszcie jest czas odespać nieprzespane weekendy. Pobudka około dziewiątej! Na dziś plan przewiduje odwiedzenie: Sacramento (stolicy stanu California), więzienia w Folsome (dając tym samym upust mojemu zboczeniu i dziwnej satysfakcji wynikającej z obcowania z zakaldami penitencjarnymi) oraz winnic w Sonomie i Napie.
Czuję luz słonecznego poranka…pierwszy raz widzę swoją okolicę, w której mieszkam przy świetle słonecznym.
Ciekawi mnie tu bardzo wiele rzeczy. Domki wiktoriańskie, niszowe sklepy orientalnych mniejszości narodowych (także polski) i miejsca spotkań wyznawców różnych wierzeń. Myślę sobie, że największą głupotą ludzkości jest marnowanie czasu na walki miedzy religiami. Wszyscy modlicie się do tego samego Boga…nienawiść, pieniądze, miłość. Po co komplikować? Wyjeżdżamy z miasta.

W dordze do Sacramento mijamy siedzibę Autodeska, ktora niespodziewanie wyrasta zza zakrętu autotrady na wysokości San Rafael. Wyobrażacie to sobie?! Tam wysyłałem wszystkie error raporty przez te wszystkie lata nie wiedząc nawet, ileż one po całym swiecie się muszą natułac nim dotrą w to niepozorne miejsce na zachodzie Kalifornii! Czuję deliaktną satysfakcję. Tak, widziałem Autodeska! Po drodze zmieniamy plany. Nasze zaciekawieni budzi baza wojskowa Travis i znajdujące się w niej muzeum lotnictwa. Oczywiście jednogłośnie godzimy się na wrzucenie prawego kierunkowskazu i zjechanie w kierunku bazy US Army.
Procedura jest prosta, ale wymagająca. Zdjęcie, prawo jazdy, umowa wypożyczenia samochodu / dowód, social security number. Czy masz to wszystko by poczuć satysfakcję z przebywania w amerykańskiej bazie wojskowej? Z trudem nam się to udaej….hmm, muszę nauczyć się swojego sociala, bo widzę że to faktycznie bardzo ważny numer.
Dostajemy permit. Pierwszy raz w swoim zyciu jestem na terenie należącym do armii obcego państwa…Podekscytowanie? Nie, raczej ciekawość…P.s. Przypomnijcie mi za kilka lat jeśli zapomnę -> W bazie wojskowej można spotkać niesamowicie eterycznej urody azjatki i mulatki…Dajcie mi mundur! Chcę zobaczyć ten sznur!

Niegrzeczni chłopcy noszą proce w kieszeni…

Samo muzeum przypomina mi dwie moje ostatnie wizyty w Szkole Orląt w Dęblinie.
Jedna z nich była niezwykle przyjemna i tak naprawdę miała miejsce podczas mojej jedynej (jak dotąd) ucieczki z domu, podczas której wujek Edek zabrał mnie do Dęblina, Maciejowic (kto pamięta ten niedzielny odpust pod kościołem, no kto?) i Kozienic (mistrzowska przeprawa promowa)…Chyba bylo warto ;-)
Druga eskapada to zimowa wycieczka do Kazimierz z „Dziwną Anią”. Wtedy myślałem, że moje życie się uspokoiło ;-) Zawsze w takich momentach jestem w cholernym błędzie ;-)
Jednak samo muzeum jest o wiele ciekawsze niż to, które zapamiętałem z Dęblina.
Jest tu naprawdę dużo ciekawych eksponatów, do których można wsiąść, które można zwiedzić i które można podotykać.
Na mnie duże wrażenie robi bombowiec B52. Tak zapamiętajmy tą nazwę B52.


MD ?


B52 - czyli panie pilocie, została dziura w ziemi po pana samolocie...

Jak to było na tym kursie??

Niebieska potem czerwona czy czerwona a potem niebieska??

4000m n.p.n. , B52, ale ja już Panstwu dziękuję...

Prawie jak Chrcynna...

Panie Kaziu, Pan mje łaskawie podjedzie tu tem wózeczkiem...baby missile

baby nuke...
Proszę mi podać taśmę...

W tym momencie chciałbym pozdrowić wujka Ediego, który naprawdę byłby zachwycony tym co tutaj można zobaczyć. Pomyślałem też o nim podczas tej wcale niekrótkiej a zupełnie ciekawej wizyty. Wujek jest w sumie ok., ciekawy osobnik w skali całej mojej rodziny. Ma swoje zainteresowania, pasje ale i trochę niepotrzebnych stresów. Pozdrawiam z CA i życzę więcej spokoju!

Ruszamy dalej, chyba oboje z Marcinem czujemy że plany uległy nieznacznej zmianie.
Kierunek Sacramento. Kierunek wschód a jednak Wild, Wild West.
Podczas pobytu w Sacramento przezywam załamanie Stanami. Rozmyślam nad tym co tu widzę i nie jest mi zbyt wesoło, nawet zdjęcia mi nie wychodzą.
Ja po prostu nie czuję klimatu dzikiego zachodu i pierwszych lat zdobywania Ameryki.
A tu chodzę po miasteczku, które ma klimat i wygląd, który przypomina mi westerny oglądane dawno, dawno temu na czarno-białych telewizorach Junost.

Wild...

Wild... West...
Odwiedzamy muzeum kolejnictwa (pozdrowienia dla Krzyśka Pogłóda), które powoli przekonuje mnie do tego miejsca. Jest tu naprawdę dużo eksponatów, ale nadal czuję ten dziwny klimat „American dream”, czyli peanu na temat "zobaczcie jak amerykanie budowali swoją potęgę!". Najgorsze, że ten pean śpiewają sami sobie chłopcy w kowbojskich kapeluszach. Po wyjściu z muzeum jest już tylko lepiej.


Może umówilibysmy się gdzieś na mieście ??

Miasteczko poza tym historycznym kawałkiem ma też swoje „moje” klimaty,
Znów wiem, że jestem w tej Kalifornii, którą lubię. Klimatyczne domki, podmiejska zabudowa, równo przystrzyżone trawniki i charakterystyczne palmy.

Zdroje uliczne czyli to czym jest dla mnie Kalifornia


Zdobywamy Koloseum, pod którym poznajemy grupkę Niemców, długa sesja zdjeciowa budynku, słońce przypomina, że znów czas wracać. Światłomierze aparatów nie radzą sobie ze zmrokiem – the session is over. Pierwszy raz od dłuższego czasu sobotnią noc spędzę w San Franie – dziwne uczucie.
Ostatni puunkt naszej sobotniej podrózy, dla niektorych ostatni punkt zyciowej podrózy...
Folsom - legendarny penitencjał, winnice Napy i Sonomy nie tym razem.

Wsiadamy do samochodu i udajemy się w kierunku Koluszek.
W głośnikach słychać „If you go to San Francisco” a my akurat dojeżdżamy do Sausalito. Dziwne (śmiejemy się z Marcinem) ta piosenka nigdy nie miała w sobie tyle na aktualności ile ma jej teraz. Po drodze zjeżdżamy na punkt widokowy, uzbrajamy nasze oczy w obiektywy aparatów i po raz kolejny oddajemy hołd Goldasowi…Skurczybyk ma w sobie moc.


...A grzeczni zawsze mówią „dziękuję”

Niedziele od połowy tygodnia mamy zaklepaną na zwiedznie Berkeley University of California. Za sprawą pewnej miłej doktorantki z Polski mamy okazję poznać od środka jeden z prężniej działających na świecie ośrodków naukowych. Sprawdźcie tablice Mendelejewa jak nie wierzycie. To tutaj aktywnie działali fizycy pracujący nad pierwszą bombą atomową, to tutaj odkryto pierwiastki takie jak pluton, berkel, lorens i kaliforn. To tutaj trafia co roku jakaś część pieniędzy z ogólnej puli nagrody ufundowanej przez Alfreda Nobla, to tutaj wreszcie przez długie lata wykładał Miłosz.

Taras

Nim jednak wyruszymy w tą niesamowita podróż udaje mi się na dobre odzyskać wiarę w Kalifornię. Na tarasie z widokiem na San Francisco popijamy kawę, herbatę, zagryzamy ciastkiem, dyskutujemy. Wreszcie wiem czym jest Kalifornia.
To są moje klimaty, ale nie poczujesz tego w pełni siedząc tylko i wyłącznie w San Francisco. Żeby poczuć się jak na południu koniecznie musisz zamieszkać poza miastem. Wtedy masz balkony z widokiem, palmy za oknem, słońce w salonie. Idealnie jest jeśli śniadanie możesz zjeść na drewnianym tarasie zawieszonym kilka metrów nad poziomem ogrodu, potem wypada już tylko popić posiłek winem z pobliskiej winnicy a po wszystkim pozostaje juz tylko spokojnie udać się spacerkiem do pracy. Autentycznie czuję się tu jak na wzgórzach Fiesole we Florencji. Dodatkowo uczucie to pogłębia wieża Uniwersytecka, która dominuje nad widokiem z tarasu. Czy nie przypomina Ci to Instytutu Florenckiego? Zadaję sobie pytanie.
Ajjjj – College of Europe w Natolinie – tam się wszystko zaczęło: podróże, przyjaźnie, mój inny świat. Często też wracam pamiecią na WAT. Dopiero po latach okazuje się co tak na prawdę ma wartośc. Politechnika musi jeszcze chwilę poczekac.

Tutaj kształtuje się myśl, tutaj myśli się o kształtowaniu swiata...


Fiat Lux - lub po pogańsku Let them be light...


Wieża Uniwersytecka.


Przepraszam, za czym ta kolejka? Graffitti przedstawiające zamieszki z roku 64.

Campus jak Campus...

Póki co wchodzimy na teren University of California, Campus wygląda naprawdę miło. Dzięki pewnym znajomosciom udaje nam sie odwiedzic także niedostępne dla wszystkich budynki labolatoriów chemicznych. Pierwszy raz widzę tutaj owalne kanały wentylacyjne, ale przecież nie tym powinienem się zachwycać, nawet specjalistyczne instalacje technologiczne ustępują miejsca złożonym układom chemiczny prezentowanym nam przez Beatę. Ciekły azot? Nie ma problemu, skomplikowane aparaty do przeprowadzania spektrometrii w podczerwienie? Proszę, stoją tutaj. Mam proszę Państwa wrażenie (choć nie jestem w stanie tego swoim rozumem ogarnąć), że dzieją się tu rzeczy zupełnie niezwykle…fiu fu, Berkeley, Berkeley. Fiat Lux. Oglądamy też historyczne miejsca związane z zamieszkami studenckimi roku 64 tego oraz wydział architektury, który możne śmiało i z dumą stanowic ilustrację powiedzenia „szewc bez butów chodzi”. (Jakby to było po angielsku? Ktoś wie?)

Department of Architecture UCB

Po zjedzeniu obiadu na tarasie wyruszamy do pobliskiej Napy w celu odwiedzenia znanych i cenionych w świecie kalifornijskich winnic. Znów dużo tutaj klimatów europejskich. Francja, Włochy, Holandia...Jednak do samej miejscowości dojeżdżamy zbyt późno, żeby móc spróbowa lokalnych wyrobów. Robimy sobie tylko przejażdzkę widokowymi trasami tej magicznej doliny. Zbieramy ulotki i informacje o lokalnych winnicach i umawiamy się wstępnie na całodniowy wypad w te okolice. Beata mowi, że chcialaby kiedyś miec swoją winnice.
Szczerze mówiąc powodowany tą refleksją pierwszy raz od niepamietnych czasów wyobraziłem sobie siebie samego za trzydziesci lat. Do tej pory żyję z przeświadczeniem krótkości swojego zycia, od kilku lat regularnie przesuwam tylko jego końca granicę. Trzydziestka, czterdziesta, moze pięcdziesiatka...dalej nie widze sensu...
Opowiadamy sobie w czasie podrózy różne historie życia i generalnie okazuje się, że każdy z nas ma jakieś wspólne doświadczenia, kręgosłup decyzji o wyjeździe zawsze pozostaje ten sam...Dojeżdżamy do Berkeley.

taras i sf w tle
Tarasy, salon, muzyka klasyczna, woda krystaliczna...
w innej wersji wódka, konserwy i muzyka bez przerwy...

Wieczór kończy się autentycznie miłymi momentami na tarasie z widokiem San Frana i wieży Uniwersity of California w Berkeley.
W tle muzyka klasyczna, woda mineralna, książki o bauhausie, amerykańskiej poezji i rozmowy w klimatycznym salonie przy Hilgard street. Lubię to, to kawałek tego lepszego mnie ma tutaj swój azyl. Nie spodziewałem się tego, ale niedziela staje się bardzo ważnym momentem mojej podróży po świecie w poszukiwaniu siebie. Dziękujemy naszej przewodniczce i powoli wracamy do San Francisco. Coraz częściej dochodzi do mojej świadomości, że życie to tylko Twoja gra, że nie możesz poddawać się trendom, że można grać inaczej, że trzeba odnaleźć siebie i iść swoją drogą. Tylko którą? Zadam to pytanie samemu sobie jeszcze pewnie z setki razy…W głowie jak natrętne odgłosy nocnego świerszcza powracają dźwięki melodii, w której artysta intonuje treści „na całe Zycie bez adresu, ale z imieniem własnym być…Na całe życie bez adresu…”

Czasem Ameryka przypomina mi chłopca chodzącego z groźną miną i kijem po sąsiednich podwórkach miotającego przy tym kamieniami we wszystko i wszystkich co w swej złości napotka dookoła siebie. Czasem ten chłopiec zamienia się w schludnie uczesanego młodzieńca w eleganckim sweterku, który z książką pod ręką bacznie obserwujące i słucha wszystkich i wszystkiego, co w nieustannym poszukiwaniu swojego wzorca (mentora) uważa za godne wysłuchania. Czasem też, chłopiec ten siada na przystanku autobusowym i ma wszystkiego dosyć, zastanawia się nad zasadnością istnienia szyby w wiacie przystankowej. Nie dba o konsekwencje i konwenanse, czasem dochodzi do jego świadomości i nie może pozbyć się tego wrażenia, że jest tylko gorszym, ubogim krewnym. (Ileż tu rzeczy ma podtekst i rodowód europejski? Gdzie zaczyna się moja i ameryki historia? Drzewo bez korzeni, ale wciąż silne i mimo wszystko stojące na wietrze. Uczymy się życia sami, nie z filmów, nie z książek, nadrabiamy to czego nikt nas nie nauczył, odrabiamy skrócone dziecinstwo). Czasem chłopiec ten myśli, że nie będzie tak dobry jak sam chciałby być, popada w rytmy zwątpienia, by zaraz wstać i mieć chęć nauczyć się kolejnych słów, zdań, zachowań, ludzi, sytuacji, języków. Czasem myśli, że to właśnie tędy prowadzi droga do samodoskonalenia i w tym doszukuje się swoje przyszłej siły (ile Uniwersytetów Amerykańskich jest w pierwszej piątce najprężniejszych ośrodków naukowych? Cztery? Pięć? Amerykańscy studenci / naukowcy to tutaj zaledwie częśc ogółu). Stany to nie państwo, w którym żyją amerykanie, to kraj w którym żyją, pracują i uczą się ludzie różnych nacji czujący się ameryknami.
Czasem nie lubię Ameryki, czasem widzę w niej samego siebie…
Czy zatem nogę w niej żyć bez odrazy?