Wednesday, February 20, 2008

San Diego - American Anchor - Sobota

Wyprawa do San Diego była wyjątkowa z trzech powodów:

- Po pierwsze, to właśnie tym razem miał miesce debiut krajowych podróży lotniczych,
- po drugie na pokładzie obok mnie i Beaty zasiadła po raz pierwszy także moja amerykańska koleżanka z biura - Kathryn Lee (debiut obcokrajowca),
- po trzecie, na tym samym pokładzie zabrakło po raz pierwszy Marcina, który zwykła planować z najdrobniejszymi szczegółami wszystkie nasze wyprawy. Tym razem musielismy radzić sobie sami....(no ok, prawie sami... Martin przysłał obszerną listę places to visit).

Od rana sobota jest spokojna, ale po czwartkowej imprezie urodzinowej Johna to nie dziwne (znów odpisywałem jakieś głupoty ludziom na maile, ehhh) póki co emocjonalnośc po resecie przez chwilę jest na zero. South West odrywa sie od ziemi, ipod nie zdąża się rozkręcić a my już po chwili jesteśmy w San Diego. Wszystko idzie super sprawnie. Bagaż bez kłopotów, szybko złapany shuttle bus do biura, w którym zarezerwowaliśmy samochód i trafiony w dziesiątkę upgrade. Na parkingu stoi czarne cabrio, któremu po prostu nie możemy odpuścić! Zrozumcie, ja czuję się w Kalifornii jak turysta. Mieszkając w San Franie nie poczujecie tego klimatu, tych plaż, kobiet, serfurów i...Słońca.
Tomek ląduje na szybie a zaraz po nim my lądujemy na La Jolla Beach! Podjechać na kalifornijską plażę cabrioletem i nie wyskoczyć przez zamknięte drzwi wprost na nią to grzech, więc po chwili wszyscy jesteśmy w komplecie nad Oceanem. Zdjęcia, głebszy oddesch, po prostu relaks, chyba jestem w jakiś sposob spokrewniony z wodą, czuję się jak w domu. Potem spontaniczna podróz w poszukiwaniu jedzenia i znleziona za pierwsyzm rogiem super klimatyczna restauracja Bamboo! To właśnie tu odnajduję najlepszy interior jaki widzialem do tej pory w Kalifornii!! Czuję się tam świetnie, dokładnie tak samo jak czułem się w Beverly Hills - lubię ten styl i to tempo lub chwilowy jego brak...:-)). W restauracji zamawiam najlepsze sushi jakie kiedykolwiek jadłem! Tym samym niepobite dotąd sushi wrocławskie zostaje zepchnięte na drugie miejsce. Wychodzimy z Bamboo, w którym wydaje mi się, ze i tak spędziliśmy ciut za dużo czasu, spokojny spacer bulwarem z widokiem na Ocean. Wskakujemy do samochodu i udajemy się na zachód słońca w kierunku North Grove (Guy Fleming Trail). Jest bardzo miło, znów udziela mi się spokój Oceanu...relaks...Mógłbym w tym stanie trwać do samego końca....
Ale my mamy jeszcze w planie na dziś odwiedzenie naszej wspólnej znajomej z San Dego, więc gdy Słońce znika za horyzontem na ekraniku przewodniku pojawia sie nowy adres...Odwiedzamy Anne (Anna Liu-dla Arupowych czytaczy i intranetowych szperaczy). Mieszkania chinczyków maja zawsze ten sam charakterystyczny zapach i jak mi sie wydaje charkterystyczny dla tej ancji nieład, tym razem po raz pierwszy odnotowuję porządek - a jednak da się... Tutaj poznajemy całą rodzinę Anny i tutaj także za pomoca internetu rezerwujemy mocno przebrane juz pokoje hotelowe (jakoś sie udało, chociaż Beata zaczęła się juz denerwować ;-). W międzyczasie w drzwiach pojawia sie tajemnicza postać, która oznajmia, swoje przybycie na miejsce wprost z LA. Ok, tak poznajemy Toma, który pracuje w przemyśle filmowym Hollywood. Po chwili wszyscy razem udajemy się na miasto. Okazuje się, że amerykanie mogą bez końca przesiadywać w restauracjach. Mocno zaczyna mnie to denerwować. Od zapłacenia rachunku minęło juz pół godziny, Beata siedzi ubrana w płaszczu i szalu gotowa do wyjścia delikatnie swoją gotowościa opuszczenia miejsca dając do zrozumienia, że restauracja to nie to po co tu przyjechaliśmy. Wydaje mi sie, że teraz moja kolej. W trakcie najlepszej rozmowy rzucam szorstkie "Excauseme". Wszyscy z uśmiechem zwracają oczy na moją osobę (przyznam, że chciałem załatwić to grzecznie). Czuję, że musze coś powiedzieć...(no i powiedziałem...) "Could we go out?" Po czym wstaje i kieruje się w stronę drzwi....) Początkowe zdziwienie na twarzach towarzyszy, znów zastępuje uśmiech. "Yes, of course Piołtreak". W samochodzie mam wrażenie dokonuje się jakiś wewnętrzny rozłam, my Polacy i oni oderwani od rutyny spedzania wolnego czasu tubylcy... My chcemy zwiedzac a oni wcale nie sa tym zainteresowani. Jednak to my dopinamy swego. Odwozimy Anę do domu i w przyjaznej atmosferze rozstawjemy się, umawiając jednocześnie na poniedziałek. Ok, mówię do pozostałej grup "Ja chcę jeszcze coś zobaczyć na mieście". Kathryn proponuje drinka na tarasie widokowym hotelu Hillton (co za nuda myślę), ale mówię "ok"! W gpsa wpisuję i tak swoje koordynaty... Martin sugerował to miejsce a ja bardziej wierzę Martoniwi. Pokazuję Beacie następny cel naszej podróży a ona ze zrozumieniem kiwa głową (chyba też mu wierzy)...Tak oto znajdujemy się w największej melinie jaką do tej pory w Ameryce odwiedziłem! Kentucky Bar! Amerykanie w ogóle nie są zainteresowani. Ja z Beatą robimy sobie okolicznościowe zdjęcia, poznajemy piajnego jegomoćsia, który deklaruje przyjaźń do narodu polskiego za 44. i za Irak...Po niedopiciu ochydnego Budwisera (którego zamówilem po raz pierwszy w życiu, przez wzgląd na charakter i legendę miejsca, w którym się znajdowaliśmy) wsakakuejmy do samochodu, dach ląduje nam za plecammi i jedziemy na Old Town District. W glośnikach delikatnie sączy się muzyka...Amerykanie nieco zdezorienotwani jeżdżą za nami, a my bez sensu kluczymy ulicami E, G, F, H, G i Alejami 5. , 6. , 7. Amerykanie tego nie rozumieją, jeździć w kółko, tylko po to, żeby jeździć...i tak włąśnie było: E, D , E, D, E, H, D, C, A....jakbyście zagrali to na fortepianie, przekonalibyście się, że jednak jakiś w tym sens jest ;-).

Podsumowanie pierwszego dnia.

Plan na osbotę został zrealizowany, La Jolla, North Grove, Słońce, palmy, kobiety i kabriolety to prawdziwa California! Dzień skończył się o drugiej w nocy, Kathryn na skutek niejasnych planów co do noclegu, została na lodzie i musieliśmy wozić ją po nocy w poszukiwaniu wolnego pokoju.... Co innego, że chwilę wcześniej przez mój błąd o mało nie wszczeliśmy karczemnej awantury w hotelu, który tweirdził, że nie ma nas na liście gości mimo naszego przekonania o posiadanej rezerwacji...Po chwili uprzejmie przeprosiliśmy i z uśmiechem wycofaliśmy się z recepcji....Tym razem w tomkatomka wpisałem poprawny adres hotelu... :-) A i jeszcze jedno....To miejsce, które rekomendował Martin...to tam nakręcono parę scen barowych na potrzeby legendy epoki Vhaesu....Top Guna! Kiedyś oglądałem ten hit z zapartym tchem jako mały dzieciak, nie wierząc nawet, że ten świat naprawdę istnieje... z reszta nie wierzyłem do 18. Sierpnia tamtego roku...Pozdrawiam Czytaczy!


** GALERIA FOTEK**