Monday, February 18, 2008

Kalifornia 0.33 "Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna"

Dzis mija pół roku odkąd wylądowalem na "przedsionku raju". Podsumowanie wkrótce. pozdrowienia z San Diego.

Musisz być szaleńcem lub pozbawionym wyobraźni i odpowiedzialności wariatem a może zagubionym emocjonalnie czlowiekiem skoro zdecydowałeś się zmienić jak ja całe swoje dotychczasowe życie. Musisz mieć nieźle poukładane skoro tak jak ja szukasz nie wiadomo czego a skoro nie wiesz czego to łatwo wywnioskować, że na dodatek nie wiesz też gdzie! Nie wydaje mi sie dzis, że to był łatwy czas, ale szczerze mówiąc mogło być znacznie gorzej. Skoro zmieniasz półkulę, kontynent, kraj, język, kulturę, wybierasz do pracy miejsce, w którym cała twoja zawodowa wiedza zostaje zdewaluowana a dotychczasowe w miare spokojne życie zmienia się o 180 stopni...musisz być wariatem, albo niepoprawnym optymistą (czyli wariatem). Może jesteś podróżnikiem (ja nie jestem, ale takich znam), albo czlowiekiem, ktoremu na niczym już nie zależy? Możesz też być jakimś wysoko kwalifkowanym specjalistą, na którym z kolei zależy wszystkim pracodawcom (i takich też znam)....Sam nie wiem gdzie w tym wszystkim jestem ja? Ja się zdecdowałem na wyjazd, ale właściwie nie wiem dlaczego (o tym na samym końcu). Nie będzie to próba podzielenia kartki na pół i wypisania wszystkich za i przeciw. Będzie to próba zadania pytania i znalezienia na nie odpowiedzi.
Nim do tego jednak dojdę postukam sobie trochę w klawisze po próżnicy coby zobaczyć co mi „na wolno” do głowy przychodzi.
W naszej kulturze ponoć najważniejsi są ludzie...No i w tym wypadku tak jest, najlepsze co mnie tu spotkało to właśnie ludzie. Tych najbliższych nie jest znowu jakoś sporo, ale za to z grupą tą przeżylismy już dosyć dużo i całkiem intensywnie.
Nie da się przeliczyć na pieniądze także tego co przez te pół roku zobaczyłem i doświadczyłem (warto ryzykować, choć wcale nie wiem czy Audaces fortuna juvat).
Na pewno też pod względem kulturowo poznawczym, jest to nieoceniona przygoda.
Znam, bywam i jadam w domach i restauracjach azjatów, amerykanów, filipińczyków, japonek, hindusów, pakistańczyków, francuzów, chińczyków (a z jednym z nich nawet mieszkam). Wiem już co i czym się je i nie mówie tutaj o dosłownościach (chociaż np. od wczoraj wiem jak sprawnie zjeść Homara i wiem także czemu służą parujące ręczniczki w misce). Zdążyłem poznać główne różnice i relacje kulturowe i już tak łatwo „nie łyknę” wszystkiego co kiedyś sprzedalibyście mi za pewnik powołując sie tylko i wyłącznie na swój autorytet. Niestety różnice kulturowe czasem potrafią być znaczne, niezrozumiałe, powodujące złośc (agresję?) czasem rozczarowanie. Może mówię zbyt ogólnie, dam Wam zatem przykład. Japonkę, z którą pracuję z łatwością możecie zaprosić na piwo. Mniej więcej w połowie pierwszej butelki zaczynasz rozumieć, że powoli tracisz rozmówcę, a po całej butelce jest jasne, że straciłeś także towarzystwo. Ona jest pijana (biedni są oni) a ja rozczarowany. Teraz rozumiecie?
O swojej „karierze” nie bedę tu dużo mówił (bo ona jednak nadal trwa), ale już dziś mogę powiedziec, że jest (skąd to znam?) pełna paradoksów. Generalnie chciałbym mieć bardziej intensywny kontakt z zawodem... Potrzebuje w życiu emocji, ale nie zrozumie o czym ja przędę ten kto nie uruchamiał (nie mając przy tym o tym zielonego pojęcia) wartego milion złotych chillera, ten kto nie robił nocnych testów pożarowych, czy ten kto nie uczestniczyl w zalaniu wodą hydrantową połowy wykończonego hotelowego pietra ( zalaniu po kostki). Nadal jestem dzieckiem, potrzebuję spaść z drzewa i rozwalić sobie kolano (co finalnie mi się udało) czy uciekać przed właścicielem ograbionej z truskawek działki. Samo życie na „przemawiającej” od czasu do czasu ziemi nie wystarcza....Chciałbym zintensyfikowac swój zawodowy wysiłek, ale czy mogę to zrobić siedząc wyłącznie przed panelem LCD ze sluchawkami w uszach? Póki co tępię swoje temperamenty na podróżniczych szlakach.
Poza tym spotykam ludzi od siebie mądrzejszych i bardziej doświadczonych (o czym zaraz) i zaczynam bać się jednego. Dużo rozmawiam z ludźmi i Ci, którzy są tu dłużej mowią, że Tam się już nie wraca. Ci, którzy są ode mnie mądrzejsi (Ci o których było przed chwilą) też mówią, że Tam się juz nie wraca. Z kolei Ci ode mnie bardziej doswiadczeni mowią...że Tam nie ma po co wracać...
A Ci, którzy jednak Tam wracali, zaraz potem i tak pojawiali sie ponownie tutaj...
Tak ponoć jest i tak na pewno było...
Czterdzieści lat temu (czemu nie jestem 40 lat starszy?) też nikt nie wracał. Owszem wszyscy mowili, że chcieli i nawet niektórzy próbowali....Jeden wrócił by tu zakończyc melodię swojego zycia („ Bo w Polsce jednak umierało się za darmo, a w Kalifoni trzeba było płacić”), drugi przyjechał żeby na fali rozczarowani zaraz wyjechać z powrotem, trzeci nawet i chciał wrócić bo tam zostawił swoją legendę i swoje całe życie o którym pisal, ale okrężną drogą przez Izrael dotarł najdalej do Wiessbaden. Tam swoją podróż zakończył, aby po latach finalnie jednak dojechać...od razu na Powązki. Był też taki, który szukał szczęścia z biletem w ręku dookola świata – ale nie znalazł...Za to znaleziono jego, wiecie tak jak w tej piosence Perfektu „nie zapukał nikt na czas…”. Potem jego spopielone szczątki rozsypano po Oceanie Spokojnym w okolicach San Pedro, za to Frykowskiego nigdzie nie rozsypywano, znleziono go na trawniku przy Cielo Drive wśród czterech innych ofiar. Stamtąd po prokuratorskich oględzinach w trumnie przetransportowano go do Polski. Właściwie znam jedną udaną próbę wyjazdu z Kalifornii, ale trudno mówić tu o wyborze...W przeciwnym razie Oscar zostałby odebrany osobiście a dwa odciski prawdopodobnie byłyby jednak złożone - odcisk numer jeden to dłoń w Alei Gwiazd, numer dwa natomiast to palce na komisariacie policji (ale nie wykluczone, ze odcisk numer dwa mógłby się obejść bez poprzedzającej go jedynki). We Francji jednak jest bezpieczniej i przyjemniej niż w więzieniu stanowym.
Być może i są przypadki, które sa dowodem na to, że można wrócić, tak jak ja dowiodłem, że jednak z Warszawy da się wyjechac i to na sam koniec świata...Najdziwniejsze w tym wszystkim jest jedno...Nigdy nie zadałem sobie właściwie pytania „po co?” Czułem po prostu przymus wyjechania. Mam koleżankę tutaj w CA, która najprawdopodobniej normalną koleją rzeczy musiała tutaj trafić. To dobre miejsce na rozwój kariery doktoranckiej (a może nawet i profesorskiej). Współpraca z noblistami, robienie rzeczy ważnych dla Świata i wielomilionowe budżety na badania to na pewno jej dobre odpowiedzi na pytanie, którego ja sobie nawet nie zadałem...Dopiero wczoraj w hotelu Bahia w San Diego przyszło mi ono do glowy (autentyk). Na biurku leży ksiązka, a na jej ostatniej stronie krótka notka „Czy gdziekolwiek można znaleźć upragniony azyl? Czy też trzeba go szukać w sztuce?”

Nadzieje:

Ja jednak chciałbym wrócić, czuję jednak jakiś obowiązek zrobienia czegoś ważnego dla swojego Miasta. Potrzeba mi tylko wiedzy i grupy dobrych ludzi...Jeśli wiesz co chcę powiedziec...

Ob(y)awy:

Chociaż z drugiej strony z każdym dniem, z każdym nowo poznanym słowem może byc juz tylko lepiej, gdzies jest w końcu to dno, od którego można się odbić. W każdym razie nie wierzcie ludziom, ktorzy na pytanie „how are you” , zawsze odpowiadają „I’m fine..”. No chyba , że są to amerykanie lub niepoprawni optymiści (czytaj wariaci, ale i m też nie wierzcie)...I tak oto wyeliminowąlem siebie z jednej grupy podejrzanych o uciekinierstwo. Nie jestem wariatem ponieważ u mnie nie zawsze świeci słońce bo ludziom na obczyźnie takim jak ja też czasem (lub nawet często) pada na głowę...a znam takich co mówią, że tak nie jest. Niektórzy mówią też, że najgorsze już za mna...oby.

"Czasem ma juz dość...

Ale znowu się nakręcam..."
A tu nakręciłem zegarek, ale nie wiem dla kogo...

http://www.timeanddate.com/counters/customcounter.html?month=2&day=20&year=2009&hour=5.3pm&min=00&sec=00&p0=224