Monday, October 8, 2007

Los Padres National Forrest czyli bum bęc tratatata

Piątek / Sobota

Weekend zaczął się od wprowadzenia do nowego mieszkania, choć w tym przypadku powinienem powiedzieć otwarcie - od wprowadzania do nowego apratemantu (ponad 100m2). Z legendarnym Beale street nie miałem nawet zbyt duzo czasu, zeby sie pozegnać. Po prostu wyszedłem rano do pracy tak jak zazwyczaj. Zostawiłem tylko swoje spakowane rzeczy w korytarzu, klucze położyłem na blacie w kuchni. Popatrzyłem ostatni raz na chatkę i zatrzasnąłem drzwi. Prawdopodobnie nie prędko będę miał tak łatwy dostęp do jacuzzi i basenu ;-( Szkoda, móglbym miec takie miejsce do zycia w Warszawie ;-). Po pracy okazuje się, że nowy apartament jest bardzo duży i ekskluzywny, ale niezbyt pasujący do mojego kawalerskiego sposobu życia.


Kiedyś przechodzilem tędy obok, dziś tu mieszkam...i od razu godzinę po wprowadzeniu zaczyna się polska parapetówka

Tuz za oknem mym...

Zatoka o poranku...bez wychodzenia z domu...


Nie ma to jak San Franowy poranek...

Szybkie rozeznanie w układzie pomieszczeń, sprawdzenie listy obecności mojego bagażu i...okazuje się, że muszę w trybie awaryjnym pojawić się w swoim dawnym lokum. Firma przeprowadzkowa uznała moje ksiazki, dokumenty i gazety za śmieci. Ktoś postanowił wyrzucić przygotowane przeze mnie brown bagi zamiast je za mną przeprowadzic. Po szybkiej interwencji udaje mi sie ocalic większość rzeczy. Dostaję jeszcze na jedną noc klucze do mojej starej miejscówki, idę więc ja odwiedzić. Otwieram drzwi i okazuje się, ze obraz zastany w beale chacie jest przygnębiający. Puste ściany, zero mebli i wykładzin, w kącie wystaje tylko kabel od internetu i kablówki. Na podłodze znajduję w torbie foliowej dwie pary butów, które w sposób symboliczny zakończyły swój żywot właśnie w tym legendarnym miejscu.

Last Tango on Beale street


Legendarnym…ale to juz niestey koniec. Cieszę się ze tak wiele osób mogło cieszyć sie z gościnnych czterech kątów Bayside village ;-). Ktoś zauważa analogię rostania się z dotychczasowym adresem do rozstania się z Bravolotem i ma bardzo wiele racji. Sudden death.

Wracamy na 38 Bryant street (czyli przeprowadzka na druga stronę ulicy) ;-)
Czekamy z Roninem na gości- dzis impreza z polskimi san frnaowiczami.
Pierwszy przyjeżdza na rowerze Marcin - Informatyk i podróżnik polskiego pochodzenia z kanadyjskim paszportem. Rozmawiamy o podrożach, życiu, san franie, formule 1 (Marcin jest w temacie dłuzej niz wiekszosc polskich kibicow ;-) ). Dowiaduję się jak i gdzie można ściągnąć całe wyścigi z sieci. Rozmowy o literaturze ( w tym rosyjskiej o ktorej niewiele wiem), polskiej muzycem, Kanadzie i Indiach (o których także niewiele mi wiadomo). Przychodzą Piotrek z Dorotą - zaczyna się prawdziwie polska impreza ;-) W międzyczasie przynosimy do domu przygotowane na zaplanowany wcześniej wyjazd tobołki, upewniając się tym samym, że pewne bardzo wartościowe przedmioty nie zmienią wlaścicieli tej nocy. Wnosząc futerały z karabinami do naszego aprtamentu, starsze panie przy windzie pytają się, czy będziemy głośno grać na instrumentach, bo one nie za bardzo lubią słuchać głośnej muzyki. Mówimy, żeby się nie obawiały, bo w futeralach nie ma instrumantów tylko wędki na ryby. Zapewniamy sąsiadki, że na pewno będzie cicho ;-) Jest to pierwszy sygnał, że Bryant street to nestorowania w najlepszym wydaniu ;-).

Whisky z colą i lodem, opowieści podróżnicze Piotrka oraz rozmowy o broni i życiu urozmaicają nam czas do piątej nad ranem. W tle leci legendarny Miś Stanislawa Barei. Było bardzo wesoło i w kliamcie ;-) Trudno…co robić ?? ;-)

Sobota

Dzień zaczynamy o 8. rano. Pogoda jest totalna. Słońce i ciepło od rana, ale bez przesady, tak powinna mi się zawsze kojarzyć Kalifornia. Niestety San Fran nie oferuje takich atrakcji codziennie. Jest raczej wilgotny, czasem wietrzny i na pewno też chłodniejszy niż kontynent. O 9. jesteśmy juz w drodze do...Los Padres National Forrest.
My wybieramy miejsce totalnego odosobnienia w środku ogromnego lasu, do ktorego dojeżdza się przez poligon wojskowy US Navy, oraz niesamowicie kręte górskie drogi. Nie ma żartow, mijamy tabliczką "Be prepared to meet your God, no gas and water 100 miles".

Widok z pokoju dziennego...

Widok z sypialni

big blue

Jesteśmy na miejscu około pierwszej po południu. Widoki zapierają dech w piersiach. Rozkładamy się na szczycie góry, rozmawiamy o życiu i rozmaitych przygodach, zaczynamy zabierać sie do tego co wlaściwie nas tutaj przyciągnęło. Strzelanie z ostrej broni – chodziło to za mną od czasu przylotu do SF. Myślałem chociaż o prostej „siedemnastce” a tutaj jest naprawdę milo ;-) Arek byłby pewnie zachwycony i zapewne miałby najlepsze wyniki, ale niestety...oto dlaczego żałuję braku kilku osób tutaj w Kalifornii.

Precyzja

Brutalna sila

Brutalna sila i precyzja

czyli bum bęc....
tratatata

Tres Delinquentes...

Po strzelaninie oglądamy kapitalny zachód Słońca nad spokojną powierzchnią majestatycznego oceanu oraz przyrzadzamy na „zakazanym ognisku” ekstra rybkę. W tle znow pojawia się seagrams, rozmowy i śmiech. 1200 metrow nad poziomem oceanu zapada zmierzch. Zaczyna się robić chłodno. Piotrek i Dorota nocują w samochodzie, ja z Roninem okupujemy namiot. Zapowiada się noc pełna mocnych wrażen. Uposażeni w noktowizor, lornetki, latarki czołowe rozmawiamy do późna i koło północy idziemy spać. Piotrek przestzrega nas przed pumami, kojotami i niedzwiedziami. Ładnie…po filmach z Yosemite ( o których pisała Gosia) wiem, że nie ma żartow. Zasypiam z shotgunem przy boku, cztery naboje leżą pod ręką. I naprawdę nie są to żarty. Na szczęście tej nocy zimna krew i szybka, trzeźwa reakcja się nie przydały.

Pompka 12 gauge ammo czyli...nie zapukam a i tak wejdę ;-)
To tez jedyna ochrona przed atakującym niedźwiedziem...

Budzi mnie o 2.20 ogromny hałas trzepoczącego na wietrze tropiku od namiotu. Niestety na szczycie góry zerwała się ogromna wichura, która nie pozwala nam usnąć. Własciwie leżymy w spiworach, pod sprawsowanym ogromną siłą wiatru namiotem. Czuję się jak na wyprawie ekspedycyjnej National geographic. Leżymy w milczeniu z Roninem starając się zasnąć. Około 4 nad ranem do namiotu przychodzi Piotrek, wspólnie zastanawiamy się co dalej robic? Okazuje się, że siła wiatru jest tak ogromna, że nawet w samochodzie trudno spokojnie zmróżyc oko. Decydujemy się przeczekać ten kataklizm i ewetualnie o świcie uciec gdzieś w niższe partie gór. Na zewnątrz szalej wichura, tumany piasku przelatuja z kazdej strony namiotu. Przeżywamy najgorsze chwile. Przestawiamy samochód i osłaniamy choć trochę namiot. Czasami włącza się alarm i migają lampy awryjne. Wiatr, spadające szyszki czy może jakiś nieproszony gość? Na szczescie okolo 5tej zawierucha ustaje i udaje nam sie przespać jednym ciągiem do 9tej nad ranem.

Nedziela.

Zaraz po pobudce, siadamy na pniu drzewa, aby wygrzać się trochę i nacieszyć widokiem w dole. Słońce grzeje dosyć mocno i po nocnej zadymie nie pozostał żaden ślad. Przed naszymi oczami, (a wlasciwie pod stopami) Ocean nadal zachwyca ogromnym spokojem. Piotrek opowiada o swoim hobby krótkofalarstwie-czyli łączności radiowej z całym światem i o tym jak dzięki temu zainteresowaniu spędził kilka tygodni na Karaibach i w Australii.

Pogadajmy...

Dowiadujemy się z jego opowiesci o bardzo ciekawych ludziach, ktorzy mieszkają na wszystkich lądach i ocenach. Można ich bardzo łatwo poznać i spotkać, wystarczy pasja, trochę chęci i prosty nadajnik. Piotrek opowiada o swoich początkach za granicami kraju, o Francji, Nowym Jorku, Kalifornii.
Jestem pod wrażeniem jego opowieści o Polaku, który podróżował kiedyś samotnie jachtem po Morzach i Oceanach świata. Właśnie dzięki krótkim falom, poznaje na odległość i po pewnym czasie spotyka się z Piotrkiem w Nowym Jorku. Zaprzyjaźniają się, odbywają podróż po Australii, spotykają się ponownie po pewnym czasie na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Tam podróżnik poznaje swoja przyszła żonę...pielęgniarkę z Polski, która porzuca pracę i udaje się jachtem ze swoim jeszcze niedoszłym mężem do Australii.
Niezłe! Okazuje się, że można żyć inaczej…i da się.
Znów robimy sobie małą ucztę. Śniadanie i strzelanina. Pierwszy raz zdejmuję z 70 metrów cel, ktorym jest mała butelka po heinekenie. Okazuje sie, ze z moim strzelaniem nie jest tak źle jak myślałem ;-) 100 metrów to naprawdę niewiele więcej.
Wracamy na szczyt góry delektować się widokami Big Sura. W dole majestat i potęga natury!



Big Sur (ale ponoć nie Ser)

Obserwujemy wieloryby i piękno krajobrazu.
Piotrek znów opowiada, tym razem o polskich czasach; o stanie wojennym, o jego partyznatckiej walce z zomo i o młodych wrocławskich latach. Bardzo lubię słuchać tego gościa. Widać, choć nie od razu, ze jest bardzo nieszablonową postacią. Odważny i nie bojący się ryzyka człowiek, aż milo poznać...Ja posypuję sobie głowę popiołem, moje dotychczasowe doświadczenia to naprawdę niewiele. Piotrek spędza poza krajem 20. rok swojego zycia, zdobywając po drodze kupę znajomości, doświadczeń i umiejętności (sprawnie posługuje się językiem polskim, angielskim, francuskim, rosyjskim). Weekend jednak upływa nam pod znamkiem Deutsch Kali sprechen ;-) dlaczego nie verstejen?? ;-) Ja dowiaduje się, że upływający czas i kolejne wyzwania uczą zycia. Siedzimy na skarpie, bawimy się dalmierzem i lornetkami, decydujemy sie na zjazd na legendarną trasę widokową numer jeden. Jedziemy w kierunku Monterey. Znów zachwyca mnie piekno wybrzeża Big Sur. Kapitalny klimat, pełne Słońce i spokój oceanu. Zatrzymujemy sie na jednym z licznych punktów widokowych, obserwujemy przez lornetke pływające delfiny. Ajjjj. Czemu weekend nie może trwać wiecznie?
Gdy mamy juz jechac, na plac zajeżdża dosyć osobliwa grupa posiadaczy samochodów marki PT Cruiser. Jest to fan klub tych maszyn. Średnia wieku 50+ lat. Doskonale wiem jak to wygląda u nas na cargo i w borkach, stąd moje nie małe zdziwienie. Wniosek: Tutaj ludzie potrafią się cieszyć życiem znacznie dłużej.
W Monterey czas na bardzo dobrego Clam chowdera, niestety ogromna porcja psuje ogólne bardzo dobre wrażenia. Nie możne tak przeginać z rozmiarami ;-)
Poznajemy trójkę Polaków, od których bierzemy jacht należący do Piotrka i wyruszamy na połów ryb.


Wyruszamy

Człowiek i morze, nie masz się co kłócić...jesteś tutaj gościem. Natura dyktuje warunki...

Spokój i potęga Oceanu oraz siła wiatru dają do myślenia. Chyba najbardziej ekscytująca podróż! Przyprawiona niedawnymi wspomnieniami pamiętnych urodzin i legendarnej kolacji u Estebana ;-) G. Sto lat niesie się jeszcze po zatoce ;-). Popijamy, poławiamy, rozmawiamy i znów dowcipkujemy. W drodze towarzyszą nam foki i kormorany. Foki wyskakują z wody zupełnie w ten sam sposób co delfiny. Choć wiadomo delfiny to zupełnie inna bajka.

Monte Carlo czy Monterey ??

Podłapuję kilka nowych żeglarskich doświadczeń, poznaję trzy nowe żeglarskie słowa. Dinghy- czyli bączek, tzw. mała łódka motorowa służąca do schodzenia z jachtu na brzeg, Kelp to z kolei brunatnice żyjące w wodzie, Swell-tzw. rozbujana fala martwa na Oceania, niebezpieczna, gdy stoi sie do niej bokiem.



Po godzinie 19stej wracamy na marinę, dokujemy jacht i ową naprawdę małą łódeczka motorową dobijamy na nabrzeże. W drodze powrotnej Piotrek znów opowiada, tym razem o tym jak sprawnie życ w Stanach i jak sie tu „nie dac”, znów powraca do czasów francuskich. Rozmawiamy o geo-polityce, kulturze europejskiej, o słabości jej polityki zagranicznej mającej swoje źródło w katolicyzmie i nie przygotowaniu Europy na siłę rozprzestrzeniania się Islamu. Okazuje się, ze USA to wciąż kraj wielu uprzedzen i nietolerancji ;-. Każda rasa ma tu odpowiedni status społeczny, narzucony przez lata doświadczeń, z którym ciężko walczyć tym, którzy się na to nie godzą. W San Jose okazuje, się ęe uciekł nam ostatni pociag do SF. Piotrek podwozi nas do Frisco. Wielkie dzięki Piotrek! Za cały weekend, inspiracje, opowieści i poświęcenie (Piotrek, nie lubi za bardzo frisco).


Piotrek - czyli if you don't risk anything, you risk even more... tez tak myślę

p.s. Znam swoją Mateczkę na tyle dobrze, ze jestem niemal pewien jej zaniepokojenia z powodu braku ode mnie jakiego kolwiek znaku życia. Wbiegam do mieszkaania, sprawdzam wyświetlacz telefonu. O dziwo zero smsa z Warszawy !! Wanna, skype, gg, mail, not-so-close, zwei glasses of Turning Leaf. Zero wiadomości z Warszawy…hmmm…Zdziwiony i bardzo zmęczony zasypiam. Rano budzi mnie sms od siostrym i wiem, ze jednak mam instynkt…miałem rację ;-)