Sunday, March 30, 2008

Los Angeles - burza o poranku

Jadąc Cold Water Canyon nie można za bardzo wyprzedzać ani zostać wyprzedzonym. Wśród domów bogaczy panuje błoga atmosfera braku pośpiechu więc nowiutkie mercedesy, porsche i bmw raczej się snują niż jadą. Wąskimi uliczkami pokręconymi wśród wzgórz i domów gwiazd po prostu nie wypada inaczej. Tutaj z łatwością zgubisz kontakt z rzeczywistością, ale musisz wiedzieć i każdy to doskonale wie, że pierwszy krok w przepaść najczęściej robią ci, którzy myślą, że umieją latać. Zazwyczaj ten lot nie trwa długo, ale za to upadek jest bardzo bolesny. Tak jest zawsze, gdy spadasz z samej góry. Tutaj jesteś najwyżej, tu jest Hollywood. Ja mam inaczej, ja się wychowałem gdzie indziej, jak wszyscy tutaj, ale ja się tutaj wcale nie pchałem, jestem tutaj przypadkiem, ja jestem tutaj przez pomyłkę. Wychowałem się na Pradze, wiem i czuję że to co widzę dookoła to jest tylko jakiś sen, z którego po wybudzeniu będziesz miał ciężkie zderzenie ze ścianą. Świat nie jest piękny dookoła, ale tutaj o tym łatwo zapominasz. Ja staram się nie zapadać w zbyt mocny sen. Póki co jadę do Jacka świętować nowy zakup i nowy kontrakt. Whisky chlupocze sobie radośnie w butelce na przednim siedzeniu Rossaly, złocista zawartość zaraz popłynie do gardeł. Zaraza będziemy gadać głupoty, zaraz będzie śmiech. Póki co czerpię radochę z jazdy. W głośniku Funktastic Reda - przyśpieszam. Skręt w lewo, nawrotka w prawo, gaz, dohamowanie, znów lewo, potem gładki łuk w prawo, taki sam jakbyś jechał po Szmulkach na wysokości Tarchomińskiej. Identyczny. Kawałek prosto, hamulec naciskasz na chwilę przed główną bramą wjazdową do Wytwórni Wódek. Gdzieś tak na wysokości schodków tam gdzie kiedyś był fabryczny punkt sprzedaży detalicznej. Potem kawałek prosto, w lewo skręcasz w Markowską, przejeżdżasz przy dawnych parkingach dla ruskich autokarów, gdzie nieraz można było spotkać zapłakane handlary okradzione właśnie z tego wszystkiego co kazało im tu przyjechać z odległych zakamarków Rosji. Chłopaków z okolicy nigdy nie ruszały takie historie, okradali wszystkich ze wszystkiego i wtedy naprawdę mieli swoje złote lata. Całe rzesze zagubionych Rosjan z wypchanymi kieszeniami - łatwy cel. Potem proceder się ukrócił. Ci sami, którzy wcześniej okradali poszli po rozum do głowy. Łatwiej było brać opłatę za jako taką ochronę, którą sami oferowali niż skakać przez płoty i narażać się coraz lepiej uzbrojonym Rosjanom. Można było o tych chłopakach jeszcze niedawno usłyszeć w telewizji lub nawet przeczytać w gazecie. Zazwyczaj ich pseudonimy widniały pod zdjęciami ofiar porachunków warszawskich gangów, ale to już zupełnie inne czasy, natomiast właśnie tutaj zaczynały się ich gangsterskie kariery. Dzisiaj na Wieczorkiewicza jest już cicho i pusto. Więc jeśli jeździsz tak jak ja bez celu, skręć w prawo w Kijowską. Na światłach najlepiej pojechać w lewo, chyba że akurat masz czerwone, wtedy możesz w przeiwną. Tym razem świeci się zielone. Przejeżdżam pod wiaduktem kolejowym, przy pradawnym szlaku handlowym wydeptanym nogami pielgrzymów z dworca wschodniego na stadion i z powrotem. Za wiaduktem, zaraz za sklepami z częściami do motocykli skręcasz w prawo. W tym miejscu uważaj na wózkowych ze stadionu i zagubionych przyjezdnych. A może rzuciłbym okiem co się dzieje na Sokolej? Szybo zmieniam pas. Czekam na zielone, gaz. Przejeżdżam Sokolą gładko, prawie na całej długości nie ma żywej duszy. Zwolnij tylko dla zasady na przejściu przy tunelu. Pod koniec przed łukiem wjazdowym na most, łamię zakaz i jestem na nielegalnym parkingu przy stadionowych błoniach. Upewniam się, że na parkingu nie ma akurat policji. Mogą się przyczepić, że łamiesz zakaz skrętu tak samo bezkarnie jak i oni. Rzucam okiem na uwijające się w pośpiechu postacie sprzątające folie, plastikowe paski i kartony. Cieć z budki groźnie rzuca wzrokiem w moim kierunku, ale wiem, że nie jest w stanie zapamiętać żadnej rejestracji, umie tylko liczyć piątki za wjazd… Od niego nikt więcej tutaj nie wymaga. Nic się nie zmieniło, jest nawet ten sam napis Duy Han i pod spodem numer telefonu (sprawdźcie jak nie wierzycie). Zawijam na parkingu, wracam Sokolą w kierunku Targowej. Skręcam zaraz za warsztatem samochodowym w lewo. Kurcze, ciekawe czy nadal mają ten sam szyld z amortyzatorami Monero? W Marcinkowskiego tym razem nie skręcam, zajeżdżam na port praski, znowu zakaz, ale wiem jak go ominąć. Przed oczami brudne doki portowe prawego brzegu Wisły. Pamiętam jeszcze ich lata świetności, pamiętam początki dzikiego kapitalizmu i jego schyłek. Pamiętam też poranne wypady z aparatem na tutejszy squat i pewien nocny obchód Pragi.
Cholera! Z zamyślenia wyrywa mnie czerwony samochód straży pożarnej, którego syreny przekraczają z pewnością wszystkie normy emisji hałasu. Ten dźwięk już w San Francisco potrafił wyprowadzić mnie z równowagi. Nie mogę go znieść nawet jeśli akurat tak jak teraz jestem w dobrym humorze.
Jadę normalnym tempem a oni ani się przybliżają ani oddalają. Come on, przyśpiesz gościu, albo wyłącz ten wyjący crap! Całą dolinę wypełnia przeraźliwe wycie. Nie mogę tego słuchać, chyba muszę zjechać gdzieś i dać się wyprzedzić. Tylko gdzie? Akurat na tym odcinku jakikolwiek manewr wyprzedzania może zakończyć się dla nas tragicznie. Przyśpieszam, wolę uciec od tego upiorrnego pisku, który jak świder wkręca się w głowę. Pędzę dolina w dół, na wysokości dawnej rezydencji Paris Hilton udaj mi się znaleźć kawałek miejsca, gdzie mógłbym na chwilę przystanąć. Szybko zjeżdżam na pobocze, ciut za szybko. Piasek rozsypany na poboczu spowodował, że o mało nie nadużyłem gościnności nowych mieszkańców rezydencji.
Cholera! Ledwo opanowałem Rosally, butelka Jacka Danielsa z hukiem spadła no podłogę uprzednio odbijając się od schowka i drzwi. W mordę! Otwieram okno i szeroko gestykuluję w kierunku strażaków. Wyłącz to cholerstwo człowieku, chcesz nas wszystkich pozabijać! Drę się co sił, ale gościu na miejscu pasażera tylko spojrzał się na mnie głupio i kompletnie zignorował moje oburzenie. Cwaniaki cholera! Najpierw zaopatrzcie ludzi w stopery do uszu na trasie całego waszego przejazdu! Kurcze! Sami maja słuchawki na uszach i ludziom życie uprzykrzają. Ciekawe kto zezwolił na tak głośne syreny? Niech jadą w jasną cholerę. Ten przeraźliwy ryk rozrywa tą część doliny na strzępy i rozrzuca jej kawałki po okolicy. Niech jadą w cholerę, poczekam.Za nimi błoga cisza układa krajobraz na nowo. Muszę ochłonąć. Chwytam leżący pod fotelem telefon. 1 new message. Odczytuję jej zawartość. Can’t wait for meeting you. Love U - Sonia. Uśmiecham się do siebie. Cóż ona kombinuje? Rzucam okiem poza ogrodzenie posesji. Nie wiem co odpisać. Tragarze wnoszą jakieś orientalne meble do domu. Love u too. Message is sending. Właśnie ktoś się wprowadza. Nowi lokatorzy zajęcie nową sytuacją nawet nie usłyszeli pisku opon, ale jak można zignorować ten potworny ryk syren? Nie wiem, nie rozumiem. Grzebię w schowku, odnajduję ręką płytę cd. Skip do kawałka „Nie ma już dzikich plaż” wrzucam drive i powoli wracam do normy. Odjeżdżając spod posesji mgnieniem oka wyłapuję za ogrodzeniem bezrozumnie wbity we mnie wzrok Latynosa porządkującego zawsze nienagannie przystrzyżony trawnik. Nowi lokatorzy z pewnością kupili jego usługi razem z całą posesją. Gość się w życiu napatrzy i nasłucha. Gdyby tylko znał angielski i potrafił interpretować to co widzi. Heh z pewnością nie byłby wtedy ogrodnikiem, chociaż wśród ogrodników na pewno stanowi elitę. Nie każdy może strzyc trawniki w Hollywood. Na pewno nie każdy. Uśmiecham się do siebie, w głośniku leci kawałek tzw. sentymentalny. Ehh Polska, Polska. Jesteśmy wszędzie. Także tutaj. Ciekawe ilu ludzi odwróciłoby się w Hollywood, gdyby usłyszało te znajome polskie dźwięki? Tak jest. Gdyby człowiek czytał uważnie napisy końcowe po każdym amerykańskim filmie z pewnością odnalazłby tam jakieś polsko brzmiące nazwiska. Ponieważ przemysł filmowy Hollywood ma swoje korzenie także w Polsce. Narodził się w głowach żydowskich emigrantów polskiego pochodzenia i dzięki ich obrotności stał się tym czym jest dzisiaj. Cały czas mamy tu swoich ludzi, pracują na planach filmowych, piszą scenariusze, siedzą przy montażu. Ci Polacy muszą gdzieś mieszkać i faktycznie paru ich tutaj można spotkać. Dojeżdżam do Dickense Street, na której policjant wstrzymuje ruch. Otwieram okno, wystawiam głowę i krzyczę w jego kierunku.
- What’s going on?
- Car accident, move to the right lane - rzuca w odpowiedzi policjant.
Podjeżdżam kawałek żółwim tempem wypatrując miejsca kolizji. Rubber Neck delay, wszyscy ciekawscy wyszukują sensacji.
Na skrzyżowaniu z Ventura Bulevard faktycznie strażacy uwijają się jak w ukropie, policja stara się kierować ruchem. Więc to tutaj tak pędziliście. Zielone kamizelki tłoczą się koło drzwi kierowcy. Widać sporo piany na ulicy, czuć jeszcze swąd nadpalonych elementów samochodu. Co to za model? Ferrari! Ale które? 599 Fiorano? Chyba tak.. Kurcze, chyba kogoś poniosło. W jednej chwili otwieram drzwi Rosally i wychodzę na ulice, czuję zimny pot na plecach. Czarne ferrari już dzisiaj widziałem. Zmierzam w kierunku wypadku, policjant z Berettą w dłoni krzyczy „step back”! Powtarza jeszcze raz, tym razem głośniej. Rzucam w odpowiedzi „What the hell is going on here? Step back! Krzyczy policjant i zaczyna iść w moim kierunku. Nie zwracam na niego uwagi, znam to czarne ferrari. Kontem oka widzę jak policjant chowa pistolet do kabury, jestem już bardzo blisko. Widzę akcję reanimacyjną, nie widzę tylko kto leży na asfalcie. Słychać syk z przewodów ciśnieniowych, kilka małych trzasków i odgłos pękającego szkła. W jednej chwili krzyczę do policjanta żeby mnie puścił, że znam ten samochód, padam, czuję przeraźliwy ból. Sprawnym podcięciem policjant powala mnie na ziemię, kolanem przybija do asfaltu, w ustach czuję smak krwi…TBC

Disclaimer: To nie Zycie napisalo ten scenariusz. Tą historię miałem już w głowie podczas mojego pierwszego pobytu w Los Angeles. Nie ma tutaj żadnej inspiracji nie tak dawnymi wydarzeniami warszawskimi. Przypadek sprawił, że uśmierciłem ferrari nie wiedząc jeszcze jakie zdarzenia będą miały miejsce w przyszłości. Był to pierwszy wypadek, w którym oprócz ludzi szkoda było mi także samego samochodu. Cholera wie czy to normalne, ale z drugiej strony to nie ja wymyśliłem życie, w którym rzeczy dzieją się bez naszej kontroli i często też wbrew naszej woli. To nie ja wymyśliłem życie, w którym stracić można wszystko w jednej chwili i w którym radość idzie w parze ze smutkiem a każdym narodzinom towarzyszy niechybna śmierć.

**GALERIA FOTEK**