Thursday, February 21, 2008

San Dieg - Sea World - Niedziela

Drugi dzień zaczynamy tak jak konczyliśmy pierwszy...opuszczonym dachem. Cel od dawna jest jasny, mamy trzy bilety do Wodnego Parku Rozrywki Sea World. Mimo, że do samego parku wjezdzamy równo z otwarciem, parking zapełnia się w imponującym tempie (a nie jest to mały parking. Myślę, że to taki na oko ciut większy Plac Defilad w Wwa). Oczywiście wszystko jest dobrze zorganizowane i oznakowane, bez większych problemów dostajemy sie do wejścia. Znów ta cholerna kontrola na bramkach (okazuję swoje niezadowolenie tym stanem rzeczy- gościu ze zrozumieniem odpowaiada - tak to plaga). Powiem szczerze, mam juz tego serdecznie dosyć! Amerykański sen o wolności to Bollox! To kraj zniewolony umysłowo a do tego od lat paru, coraz bardziej ograniczany w swoich swobodach. 09.11 to hasło, z którym mało kto tu się kłóci, a powoli acz systematycznie macki siegaja jednak coraz dalej). Jesli już dostaniecie się na teren Parku, to z pewnoscią odetchniecie - miejsce jest niesamowite. Zarezerwujcie sobie tutaj co najmniej 6 godzin. Musicie zobaczyć te wszystkie akwaria i atrakcjyjnie zorganizowane spektakle.
Jesli nie zobaczycie Shamu Show i nie usiądziecie w Amfiteatrze podczas Występu Delfinów, w ogóle nie możecie powiedzieć, że byliscie w Sea World. Mnie Shamu Show powaliło na kolana i nie znam osoby w sowim podwodniackim otoczeniu, która ogladając sto razy Big Blue po samym spektaklu nie usiądzie przed monitorem by obejrzeć ten klaseyk setny pierszy raz...Ja się rozmarzyłem i powiem szczerze oprawa mocno w tym pomogła....Miałm ochotę wskoczyć do basenu i nigdy juz nie wypłynąć...znacie to? "You were right, down there is much better..." i patrząc na tą wodę i to co sie w niej dzieje nie przestaję w te słowa wierzyć. Sam Park to także szereg innych atrakcji, z których w głowie zostały mi miedzy innymi: wybieg dla Flamingów, mały basen Delfinów (po show w Amfiteatrze dotknąłem Delfina!! Skóra w dotyku jest niesamowita!! ), szklany tunel w jaskini z Rekinami oraz Arktyczna baza polarna. Można w Sea World bez problemu spędzic cały dzień, ale koło czwartej zostawiamy za sobą Oceanarium i zmykamy w kierunku prawdziwego Oceanu. Tym razem Coronado Island - bardzo klimatyczny zakątek z drogimi domkami bogatych ludzi i tym charakterytycznym brakiem pospiechu. To tam stoi pierwszy zelektryfikowany Hotel na Świecie (chyba na swiecie - nie jestem pewien, ale w kazdym bądź razie dobrze to brzmi - w mysleniu staję się powoli amerykaninem...o zgrozo!!). Dzieła tego dokonal ten Pan od żarówki (niejaki Edisson zdaje się) i miedzy innymi dlatego zapisał się na stale w annałach historii Wyspy Coronado. Nie ma co, całkiem tu miło, ale za pokojem się nie będziemy rozglądać, wiec zmykamy w kierunku Imperial Beach. Po dordze mijamy legendarną bazę słuzb specjalnych Navy Seals, heh tutaj to dopiero jest zabawa! Czy Wy wiecie co tutaj się dzieje? Ja nie wiem, ale moge się tylko domyslac. Śłonce kładąc się coraz niżej, zdaje się zawisło na jedną chwilę dłuzej nad linią horyzontu....Zachód tego dnia czekał specjalnie na nas. Piaszczystą plażą odbywamy miły spacer po krawędzi Oceanu i wbijamy się bezczelnie w jego "głąb" po drewnianym molo. Na końcu, owego mola znajduje się jak na wiekszości mól jakaś rybacka restauracja, w której tym razem spróbowac nie omieszkałem najlepszego ponoć (na pewno kicior) Shrimp Cake'a w całym SD. Słońce koloruje linię horyzontu chyba tylko specjalnie po to, żebym mógł się pobawic aparatem (dziękuję Ci za to!). Przy wyjściu z restauracji zagaduję gościa, który wygląda trochę jak Andrzej Stasiuk (tylko trochę bardziej zniszczony). Po jego pierwszych słowach orientuje sie, że człowiek ten jest także obdarzony nieprzeciętnym głosem...Janka Himilsbacha! "Nooo, to ja rozumie", od razu jakoś bardziej polsko, od razu weselej na duszy. Po moim pytaniu, jakie jest najblizsze miasto przy granicy z Meksykiem, gościu zdziwiony odpowiada "Właśnie w nim jesteś...". Chcemy się tam dostać i nie wiem jaki kierunek obrać. Gościu nieco zaniepokojony popatrzył na mnie, potem na dziewczyny i nieco nam niedowierzając mówi, żebysmy byli ostrożni bo jest tam szczególnie niebezpiecznie. Lepiej nie wysiadać o tej porze z samochodu i nie obnościć się z elektroniką...Ok, ale jak dojechać? ponawiam pytanie.
W końcu pada odpowiedź. Zdziwiony patrzy na nasze turystyczne twarze i znika za drzwiami knajpki. Chyba liczył, że nas zniechęci. Beata słusznie zauważa, że za nic w świecie nie możemy przekroczyć granicy, poniweż w jej wypadku uniemożliwi to całkowicie jej powrót do Stanów. Czuję się naprawdę odpowiedzialny. Mamy ze sobą kupę elektroniki, wygladamy jak turyści i jedziemy kabrioletem na Kalifornijskich blachach. Meksykańscy watażkowie zapewne rozprawili by sie z nami jak z fiskus z podatnikiem....Zostalibyśmy bez niczego, tacy mali wobec majestetu bezprawia... To pierwszy zły scenariusz. Drugi byłby taki. Po ominieciu ostatniego zjazdu przed granicą, skazani jesteśmy na wjazd do Meksyku a tam Beata zostałaby na dłużej i nie do konca wiadomo gdzie. Być może nawet badanie, które zaczęła przed naszym wyjazdem musiałby dokończyć za nią ktoś inny. Ktoś inny za nią dokończyłby także pisanie raportu i ktoś inny w konsekwencji odebrałby za lat parę tą nagrodę z dziedziny Chemi... Możecie być jednak ze mnie dumni...Historia nie zmieniła póki co biegu wydarzeń i losy kolejnego "Polskiego Nobla" nadal są na dobrej drodze do dobrych rąk. Spektrometrie w podczerwieni nadal toczą sie swym normalnym torem, analizy i syntezy przebiegają bez zakłóceń, ciśnienie przeprowadzanej reakcji zostało zwiększone zgodnie z planem zaraz we wtorek rano a homogeniczne katalizatory (czy jakieś takie) przyspieszają bieg chemicznych wydarzeń ku logicznemu przeznaczeniu. Pozostaje tylko czekać i odliczać..A to wszytsko miedzy innymi dzięki prostemu chlopakowi z Pragi :-) Ok, dosyć żartów, wsiadamy do samochodu i wracamy z TJ (tak na Tijuanę mówią Californijczycy). W czasie drogi powrotnej puszczam na wyraźne życzenie Kathryn - "typowo" polską muzykę (ta sama co leciała na imprezie w łysym pingwinie podczas mojeg pożegnlanego party - kto był ten wie, że się działo :-). Beata szybko stwierdza, że ta muzyka jest raczej nietypowa, a do Kathryn mówi, że to raczej polski underground (ale chyba tak nie jest). ja sie wyłączam z dyskusji, trochę wspominam, trochę marzę, ehhh G. Myślę też sobie, że muszę kiedyś dokonczyć ten swój pierwszy film "Latawiec", właściwie to napisałem ten scenariusz (zupełnie o tm nie wiedząc) dla siebie i o sobie...może kiedyś sie przekonacie. W trakcie podróży z kolei orientuję się jak nierówno wykształceni są tubylcy. Faktycznie czasem zaskakuja ignorancją i niewiedzą...Kathryn dziwi się, że za każdym razem, gdy mówimy o jakimś zespole (Herbaliser, Faithless, Moby, Inside Stories, Emade, Fisz czy Bustha Rhymes) dodaję "a tak mam tą płytę w domu". Dla nich to zupelnie niezrozumiałe. Piosenki warte sluchania to dla autochtonów te, które aktualnie lecą w radiu i w ich przekonaniu tylko tak długo warto je słuchać jak długo tam są puszczane...Jaesli juz łapiemy jakieś wspólne muzyczne flow, to ja z entuzjazmem zaczynam wymieniać kolejne albumy i tytuły piosenek, podczas, gdy Kathryn ogranicza swoją znajomość dorobku artystycznego zazwyczaj do kilku najbardziej znanych utowrów (w tej kulturze i w tym kraju masowego bombardowania informacją niewiedza ta wydaje mi się czasem skrajnym kalectwem). Znów zanurazm się w drodze. Z nostalgicznego zamysłu wyrywa mnie brytyjski akcent "After 800 yards you have riched your destonation"....ehhh szkoda..Lubię noc, trasę, samochód i muzykę. Dojezdżamy do Old Town District...Kolejne klimatyczne miejsce, my wybieramy tym razem rekomendowaną przez znajomych Kathryn restaurację i tam też udajemy się na ucztę. (Dziwne, wszystkie polecane przez Amerykanów miejsca warte rzekomego odwiedzenia związane były z... jedzeniem...ochyda, blee). W resturacji zapijamy się porządnie wzmocnioną margharitą i zajadamy Homara. Rokin Baja Lobster jednak nie umywa się do "Estebana" z Montereya (przestaję w związku z tym wierzyć tubylcom). Nawet jak pokocha mnie jakaś przepiękna Messi czy Jessica to i tak najpierw sprawdzę jej kulinarne i podróżnicze orientacje a dopiero potem zdecydujemy co dalej...;-) Znów jestem niepoważny, ale z drugej strony to przecież jakby co...to ten uratowany Nobel...no wiecie... ;)
Na koniec dnia, nim znikniemy w hotelowych pokojach, omawiamy plan, który podczas Shamu Show wpadł mi do głowy...jutro wstajemy rano :-)



** GALERIA (Nieco chaotyczna) FOTEK**