Saturday, May 31, 2008

East Coast - Day 1: Boston, Plymouth, Cape Cod

Skoro jeden rozdział został zamknięty, czas otworzyc drugi...
Przezucamy się w czasie i przestrzeni. Jesteśmy 4000km i 3 godziny blizej Polski (dt=6h przez najblizszy tydzien)

Szczegóły z dnia numer 1 pojawia się na pewno, ale nie tak znowu wrótce...

Piątek!
Uwielbiam SFO.
Pod wieloma względami jest to dla mnie wzorcowy port lotniczy.
Architektrua, Infrastruktura, Logika organizacji ruchu po prostu mnie rozwalają.
Za kazdym razem kiedy sie tam pojawiam wiaze sie to dla mnie z jakims waznym momentem. Powitania, pozegnania, odloty, przyloty. Wspolny mianownik - SFO.
Tym razem krotko przed północą pojawiamy sie w hali odpraw United Airlines, przechodzimy odprawe i udajemy sie do pobliskiego food court’u.
Zamawiamy Corony, siadamy w rogu i odpalamy lapsa. Na ekranie pojawia się mega dziwny (rekomendowany przez Marcina) film pod tytulem „Człowiek pogryzl psa”. Film jest faktycznie dziwny, ale wraz z upłynniajaca sie zawartoscia butelek i spływajacym po szklance czasem film zamiast przerazażać zaczyna mnie coraz bardziej...smieszyc. Nie wiem o co chodzi, ale od czasu wizyty na grobie Brucea Lee reaguje na sytuacje powazne i wymagajace od nas skupienia czy chociazby cienia refleksji zupełnie nieadekwatnie. Film mniej wiecej po dwudziestu minutach zczyna mnie zupełnie skutecznie rozbawiac. Skanujemy oczami pasek postepu filmu upppsss, chyba juz czas odlatywac. Tak, to juz czas!
Zakupujemy mały zapasik Cabernet Sauvignon’a i ładujemy się do "Benka". Wszystko bez problemów – how untypical!
Nocne loty bywaja nudne, ludzi po prostu licza na zalapanie odrobiny snu. My sie raczej wyglupiamy i nie myslimy o tym co jutro. Dwa laptopy rozswietlaja wnętrze kabiny, w której wszyscy poszli spać. Cabernet, muzyka i smiech - lot nie nalezy do nudnych. Nie wszystkim sie to podoba...trudno, co zrobic? Łapię dobra nutę z obsługa kabiny, załapuję się na darmówke ;-) Mija kilka krótkich chwil, po ktorych zmeczony darmowkami zasypiam...Obudzę się dopiero nad Bostonem... Witamy na Wschodnim Wybrzezu! Odpalam telefon. „Ja juz pozegnałam Warszawę, teraz jadę do rodziców. Jutro sie widzimy”. Ajjjjjj! No to Zaczynamy!

Boston jest miejscem, w którym wszystko się zaczęło. Anglicy zalozyli to miasto w roku 1630.
To tutaj mialy miejsce takie wazne wydarzenia jak American Revolution czy Boston Tea Party, podczas której na znak protestu wysypano w portowym doku herbatę, która przyslano z Wielkiej Brytani. I choc wedlug zapewnien Marcina był to malo istotny fakt w historii USA, nie poddaje on w wątpliwośc rangi miasta i jego waznego miejsca w historii Ameryki na drodze do osiagniecia pelnej niepodleglosci. Wyjmujemy aparaty z plecaków, prze ladowujemy czyste karty pamieci , zamykamy samochód ( nowiutki Ford Taurus – fully loaded – tzw. wypas) i maszerujemy po miescie, ktore czaruje n kazdym kroku wiktorianskimi domkami, ale nie drenianymi czy tekturowymi, ktore znamy z Californii. Tutaj mamy do czynienia z najprawdziwszym budownictwem – Tu ściany sa scianami! Cegła jest wszędzie, piekna, solidna, czerwona. Zupełnie taka sama jak w...Londynie. Nie unikniecie takich porównań. To miasto nierozerwalnie musi kojarzyc sie z Londynem. To własnie Brytyjczycy budowali zręby Amerykanskiej cywilizacji... i tutaj zostawili swoją cywilizacyjną spuściznę. Jendka na moje pytanie „jak mogliście stracic ten kraj?” zarówno ja jak i Anglicy, którym zadaję to pytanie wzruszamy tylko ramionami...Ameryka zrodziła się nie tyle z buntu co ze zbiegow okoliczności i sprzyjających wypadków rzeczy. Lubicie Boston? Ja lubię. Zapamiętam „wyspiarską” architekturę, słabą fryzjerkę z Portugalii, kapitalny sea food w Long warf, harvard University i kuźnię talentów czyli Massachusetts Institute of Technology (MIT).
Potem udajemy się do Plimoth, w ktorym to Pilmoth oprócz repliki statku, na którym przybyli pirwsi zdobywcy nie znajdziecie nic więcej. Robimy parę zdjec, zamykamy drzwi samochodu i ruszamy w kierunku Cape Cod. Uwielbiam to miejsce. Mroczno - wietrzno- mglisty klimat tworzy atmosferę tego przedziwnego miejsca. Amerykański Hel. To właśnie tutaj przywitałem się ze swoim drugim Oceanem. Witam cię Atlantyku! Na koniec dnia pierwszego dowiaduje sie, że nad Wyszogrodzką Wisłą komary nadal gryzą. Uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Ktoż nie chciałby tam teraz być...komarem ;-) ? GoYA!

** GALERIA FOTO **



(Portland i Seattle też jeszcze czekają w kolejce)

pozdr!