Monday, October 29, 2007

A jednak może, but you can hate me now...

Weekend jak zwykle zaczyna się w piatek po pracy.
Tym razem przycisakm gościa w enterprisie o rabat na wynajęcie samochodu. Bez żadnych problemów dostajemy go na przyszłe wypożyczenia. Zagaduję też o jeepa grand cherokee jako potencjalny samochód, który chciałbym kupic. You know „I just wanna try it before I buy it”. Wychodzimy na plac, na którym stoją samochody, szukamy naszego low costowego chevroleta. Nie uszliśmy jednak daleko, w jednym momencie jak na komendę stajemy z Marcinem przed jeepem commanderem

- how much is it?
- odpowiedź nas satysfakcjonuje
- So we wanna this one!

Weekend zaczynamy więc w hammeropodobnym czołgu, ktory bardzo polubiliśmy od samego początku. Po tym weekendzie zrozumiałem, ze małe samochody to zabawki dla dzieci, albo jak w przypadku europejczyków – kulturowa koniecznośc.
Meldujemy się w Montereyu okolo 22. Siadamy na łodzi i oglądamy polski film „Konopiejka” ;-)
Popijamy, pogadujemy, jemy sushi z costco (na jakis czas starczy mi „japońskiej” kuchni ;-) ). Ja idę spać po pierwszej w nocy, poniewaz o szóstej rano muszę pojechac do centrum nurkowego po jacket i automat oddechowy.

7.30 K dock.

To właśnie tutaj mam czekac na Monterey Express, czyli łódź nurkową, ktora zawiezie mnie na moje pierwsze oceaniczne nurki. Czekam też na Franceskę, którą poznałem mailowo na deeperblue.org jeszcze w Warszawie. W końcu rozpoznaję jej charakterystyczną orientalną urodę, podchodzę, przedstawiamy sie sobie, śmiejemy z naszej mikro rozmiarów matki „globalnej wioski” Ziemi i z pol godzinnym opoznieniem wyruszamy na Ocean. Konfigurując sprzęt okazuje się, że żarty sie skonczyły. Wszystkie instrumenty pomiarowe wyskalowane są w imperial units. Nie jest zabawanie bo trzeba wiedziec kiedy zaczyna się rezerwa w butli a na tych jednostkach jeszcze tego nie wiem. Francesca odpowiada na moje techniczne pytania i czuję się już trochę lepiej. Na pokładzie znajduje się sporo nurków z różnych części świata, kapitan wita oficjalnie nurka z Polski ;-) a ja dowiaduję się, że wśród nas jest też jeden taucher z Niemiec. (lekko się zaniepokoił, gdy dowiedział się, że jestem Polakiem, hmmm, ciekawe dlaczego?) Po wyklarowaniu się grupy, w której będę nurkował zaczynam niepokoic się ponownie.
Pytam się jak głeboko będziemy nurkować, gościu rzuca od razu „zobaczymy, jakies 100 stóp”, hmmm ciekawe, nie mam uprawnien na takie nurki, choć oczywiście jestem w stanie to zrobić. Pytam się ponownie o bezpieczny poziom rezerwy, upewniam się o znaki jakimi będziemy się porozumiewać, okazuje sie, że warto było zapytać ponieważ każdy ma swój inny pomysł na komunikację.
Ok, guys! Zaczynam sie niepokoic, i mimo, ze mój angielski na łodzi pozostawia dużo do życzenia, staram się ogarnąc tą grupkę ludzi w jakiś jeden reżim.
Pytam się o plan nurkowania, slyszę odpowiedź, zobaczymy pod wodą...
Nieźle...Pytam o stopnie nurkowe kolegów.
Adwanced’em legitymuje się Niemiec, gut – odpowiadam, and you?
Dive Master – come on ! I ja tu się wygłupiam zamiast słuchać co ma do powiedzenia starszy kolega?? Zwracam się do ostatniego nurka, odpowiada OWD, siadam...
To własnie ten gościu deklarował przed chwilą 30stkę na poczatek...
- Jak często nurkujesz? Pytam
-„Juz dawno nie nurkowałem- ostatni raz rok temu...”
- ręce opadają

Na koniec kapitan statku opowiada szczegóły dotyczące bezpieczeństwa na łodzi – szczerze mówiac niewiele zrozumiałem, więc z góry zakładam, że pod wodą polegam juz tylko na sobie.
Ostatnie pouczenie – jak zobaczysz rekina to informujesz pozostałych, ok?
Ok, ale jak mam się wtedy zachowac?
-staraj sie byc dla niego miłym ;-) -słyszę w odpowiedzi..
- Niezle, to chyba dalsza czesc zartow o rekinach? Kiedys jak Kazik pokazywał mi jaki jest miedzynarodowy znak informujacy o obecnosci rekina, wybuchłem śmiechem.
Znak jest naprawdę zabawny, ale jakie jest prawdopodobieństwo, ze kiedyś spotkam rekina? Daj spokój, nie użyję go ani razu. Teraz okazuje się, że zycie stawia przede mną coraz to nowe wyzwania- i to jest raz, a do tego muszę się w tym jakoś odnaleźc – i to jest dwa.
Wskakujemy do wody – zimno. Temperatura powierzchniowa +10stC, temperatura w toni +9stC.
Moja pianka nie daje sobie rady ze skuteczną ochroną przed długimi nurkowaniami w takich warunkach.
Pierwszy raz pod wodą widzę tyle rzeczy na raz i na taką znaczną odległość. Widoczność około 20 metrów. Kelp, z którym na powierzchni są same kłopoty wygląda pod wodą jak spektakularne 20 metrowe drzewa. Niesamowite widoki oceanicznego dna i pierwsze nurki w prądzie. Wow! Opuściły mnie już jakiekolwiek stresy. Okazuje się, że nurkuję z kolegą Dive Masterem, który pod woda zachowuję się bardzo ok. Na szczęście! Ponieważ często słaby partnur oznacza słabe nurkowanie. My robimy swoje, oglądamy dno, przepływamy między kelpem, podziwiamy ławice rockfishy i nagle…! Pierwszy raz w zyciu mija mnie pod wodą cos większego niż ja sam! I nie jest to drugi nurek! Mija nas foka, która bardzo uwaznie się nam przygląda.
Te zwierzęta zdecydowanie lepiej prezentują się w wodzie...Nie hałasują , nie śmierdzą i poruszają się z gracją. Nieźle to wygląda!
Atrakcją tego nurkowania było na pewno:
- środowisko oceanicze,
- dwie foki,
- kelp
- prąd, który wyrwał mi z ust automat (nieźle co? )
- kelp, ktory rozpiął mi kieszeń na balast i w który się na powierzchi zaplątałem. Wydłubanie się z niego kosztuje niesamowicie dużo energii... Czyżby przedsmak przed nurkowaniami wrakowo-morksimi? Lepiej do łodzi podpływać pod wodą. Co z resztą ostatecznie zrobiliśmy.


Pierwszy nur w Oceania. Profil nurkowy okiem Suunto D3.


Okazuje się, że mieliśmy najlepsze zużycie powietrza, na którym wypływamy na powierzchnię 15 minut po reszczie nurków. Wychodzimy na łódź, ciepła herbata, ciastko i przepięcie na druga butlę. Francesca proponuje mi wspolnego nurka. Ok – nie czekam z odpowiedzią.
Wskakujemy pod wodę i od razu czuje się dobrze. To było perfekcyjne nurkowanie, na luzie, z doskonałą kontrolą pływalności, z kompletnym przeglądem i kontrolą sytuacji. Dla zabawy udaję na dwudziestu matrach freedivera, płynąc w sprzęcie w sposób jaki zazwyczaj pływa się w monopłetwie. Odlot!
Miałem podczas nurkowania pod swoją opieką jednego nurka z Meksyku, który niestety za sprawą słabej techniki plywania wystukał się z powietrza przynajmniej 20 minut za wcześcnie. Nim jednak dojdziemy do tego momentu, gdy bedziemy musieli podjąc decyzję o wyplynięciu na powierzchnię wspólnie z Franceską eksplorujemy dno Oceanu. Dostaję od niej dwie muszelki, ktore udaje mi się dotransportowac na powierzchnię. Podziwiamy litoral i wąski wąwozik skalny, którym spokojnie sobie przepływamy. W sumie to był piekny nurek – kwintesencja bycia w pełni gotowym na zjednoczenie się z wodą. Wyplywamy tuz przy łodzi, wchodzimy na pokład, czekamy jeszcze na dwóch nurków, w końcu wypływają, sprawdzamy stan zalogi, odpalamy dwa 300 konne silniki i płyniemy w kierunku Monterey. Znudzony kapitan oddaje Francescce stery, ja stoję obok i rozmawiamy wspólnie o moim pierwszym oceanicznym nurku, o freedivingu, o planach na przyszłośc. Dopływamy do portu, umawiamy się na przyszłe divingi, dziękuję załodzę i schodzę na ląd.
Drugie nurkowanie to:
- super zabawa,
- przemyślenia na temat konieczności zakupu suchego oraz...
- noża nurkowego, ktory tutaj to niemalże ABC.

Oceaniczny nurek nr 2 razem z Francesca!

Na nabrzeżu okazuje się, że następne nurkowanie organizowane jest przez byłego żołnierza us army....nooo, nooo, to jest to! W nurkowaniu nie lubię „wakacyjności i turystki” to nie jest dla mnie. Napatrzyłem się w Chorwacji na podwodne zabawy w japońskiego turystę. Dlatego wydaje mi się, że wojskowy rodowód organizatora tej wyprawy zapowiada najwyższy poziom wyszkolenia. To już jednak może następnym razem...Czas się ewakuować, zabieram z Marcinem i Piotrkeim szpej na łódź, tam czeka mnie sesja „technicznego freedivingu”. Ubieram sie ponownie w piankę i chwilę później ląduję pod pokładem Mc Gregora. Staramy się naprawić system podnoszenia miecza, ale niestety nasz pomysł nie działał zbyt doskonale, więc demontujemy go i odkładamy usprawnienia na kolejny termin.
Słodką wodą przemywam na pomoście sprzęt, rozwieszam na łódce i szybko wrzucamy całą resztę zabawek na pokład, aby jak najszybciej wypłynąc na Ocean.
Ja tym razem odkladam „polowanie na halibuta” na bok. Pod pokładem odsypiam krótką noc i intensyne poranne nurki. Wieczorem czeka nas gorąca impreza, więc wolę nie usnąc, gdy wkoło szykuje się tyle atrakcji.
Chłopaki starają sie coś złowić i w sumie im się to udaje, ale ogólna liczba Rockfishy w siatce (słownie jeden) i brak czasu powodują, że odpuszczamy sobie konsumpcję okazu.
Wracamy do mariny, zabieramy sprzęt, zamykamy łódź, czas zabierac się na imprezę hallowenową do San Jose. Po drodze odwiedzamy Walmarta i tam kompletujemy dla mnie strój więźnia ;-) Szkoda, ze nie miałem go na sobie w Alcatraz ;-)
Miałem być po drodze meksykaninem, żołnierzem i rasowym Pimpem, ale niestety zabrakło kilku charakterystycznych elementów dopełniających całość stroju. ;-)
Samej imprezy nie opiszę, nawet jesli ktoś uwierzyłby w jej skalę i rozmach to mógłby szybko mnie znielubic, albo przynajmniej zniechęciłby się do czytania bloga na dośc długi czas. You know, you can hate me know, gdy życie przybiera rozmach równy widokowi z tarasu rezydencji, w ktorej odbywala się impreza a wszystko w koło rozbłyskuje kolorami iluminowanego basenu...
Co ciekawe natomiast, warto zapamiętać gospodarza imprezy. Ryszard – polski przedsiebiorca, człowiek bardzo przyjazny, otwarty na nowe znajomosci i osoba z wielką klasą. Muszę powiedziec, że dzięki takim ludziom mamy w San Jose bardzo dobrą opinię jako mniejszośc narodowa. Wiadomo „wsyztskie Ryski to porządne chłopy”, reszta Polaków na imprezie takze trzyma poziom. Tak powinno byc i niech tak będzie. Poza tym goście… Byliście kiedyś na imprezie z Foxem Mullderem, agentką Scully, Neronem, Cezarem czy Ludwiekim XVIstym? No właśnie, tego brakuje mi w Polsce, odpałowych sytuacji i odrzucenia konwenansów na bok, bo przecież chodzi o to, żeby było miło...czyż nie?
Imprezę kończymy po piątej nad ranem....Ogromna bryła lodu topnieje powoli na tarasie zamieniając się w kałuże wody. W taki sposób, powoli znika ostani świadek imprezy...i dobrze ;-) bo mógłby za dużo opowiedziec ;-)

Niedziela to już pobudka o jedensatej, czyli lazy Sunday.

Kapitalne śniadanie i krótkie chwile przed telewiozrem w oczekiwaniu na powrót do rzeczywostości.
Ok, trzeba coś przedsięwziąc! Wybieramy się do lasu w rejonie, ktory zapamiętałem jako Los Gatos – z hiszpańskiego Koty. Mnie dopada śmiech, gdy Piotrek opowiada o genezie nazwy tego rejonu pochodzącej od licznie tutaj mieszkających Pum. Do kalsycznych tekstow o podawaniu taśmy dorzucam jeszcze ten, kiedy Piotrek z autentycznym żalem w głosie deklaruje brak pistolówki, no wiecie tak just in case ;-) może Wam się to wydać dziwne, ale broń tutaj jest zupełnie normalną rzeczą i znajduje się w większości domów.
Poza tym za pogoda sprzyja, temperatura powietrza 32st C.
To właśnie w tym lesie mam okazję zoabczyc najwieksze, widziane przeze mnie jak do tej pory sekwoje-giganty!
Długo się nie kręcimy po okolicy – w drodze powrotnej utrzymują się imprezowe humory. Mamy niezłe śmiechy w samochodzie, kazdy gada „swoje”, Dorota zgodnie z prawdą stwierdza, że wszystkie Piotrki to jednak są nieźle pokręcone, po chwili dodaje takze, że do tego to wciąż duże dzieciaki ;-) dzięki, dzięki Dorothy ;-) Dzięki temu wiem, że jeszcze żyję a nie egzystuję. Jedziemy do Frise’a na komputerowe zakupy. Noooo, to jest to! W takim sklepie można spędzac poimprezowe niedziele. Mnnogośc towarów i ich ceny zachęcają do zakupowej aktywności, jednak nie tym razem. Biorę tylko to co jest mi naprawdę potrzebne, szwędamy się między regałami, dotykamy, pstrykamy, włączamy, wyłączamy... ok, w koncu spadamy. Sześciopak, chińsko-amerykanska kuchnia na wynos, walczące o jedzenie kolibry toczące ze sobą bitwę tuż nad naszymi głowami oraz wieczorna sesja w jacuzii i lekkie rozmowy o zyciu kończą kolejny udany weekend. W drodze powrotnej do San Frana znów daje się ponieść swojej wyobraźni i życiowej niedojrzałości. Wychodzi ze mnie dzieciak, kiedy naiwnie próbuję przewidzieć swoje losy za 5 czy 10 lat... Bzdura wierutna i daremny trud, ale zauważyłem, że zawsze dopada mnie ten klimat w niedzielne wieczory na stojedynce między san Jose a Frisco. Tak sobie myślę, że niedługo zacznę bać się przerwania tak długiej serii udanych wypadów...a tymczasem, powrót do normalności. Nowy tydzień w oczekiwaniu na kolejny weekend...Co może przynieśc?
Nic nie planujemy z wyprzedzeniem większym niż dwa dni...i to właśnie lubię.

Z pamiętnika kalifornijskiego robotnika....

p.s. pozdrowienia dla nowego Nurasa